Fantastyczny Atak Lublina
Fantastyczny Atak Lublina
(Zwycięzca konkursu literackiego na Falkonie 2013)
Lublin atakował podstępnie, szybko, bez litości.
Jeśli tylko niewidoczne nanoroboty trafiały jednocześnie na rezerwuar przewidzianych w programie minerałów oraz biomasę do wytworzenia energii, upiorne miasto wykwitało spod ziemi i rosło w niecałą dobę. Co dziwiło niepomnienie ekipę ratunkową, fraktale budowlane realizowały projekt z wielkim marginesem błędu. Hex odtwarzał tylko fragment ziemskiego miasta, regularny plaster urbanistyczny, którego dwie krawędzie biegły przy granicy lubelskiego Starego Miasta, dwie następne odcinały Cmentarz Żydowski, a dwie pozostałe kroiły ogródki działkowe. Jeden brzeg przekraczał dwukrotnie Bystrzycę – system odtwarzał pieczołowicie koryto rzeki, a jeśli w okolicy znajdowało się dość tlenu i wodoru, też wodę; sztuczny twór wylewał się szybko poza zasięg Hexa. I tak miały działać fraktalne kolonie budowlane. Ale w programie lubelskiego Hexa siedziało coś złego, złośliwego, dzięki czemu gwiezdna kopia ziemskiej metropolii rozwijała się niemal na każdym terenie. Byle tylko dość wapna, krzemu, węgla, biomasy na energię (i - opcjonalnie - wody na kawałek rzeki), a żywe kryształy fraktalnych robotów rosły. I, jak zapewne się domyślacie, program odrzucał wszystkie normy bezpieczeństwa, nie reagował na zmianę priorytetów, bawet na komendę bezwzględną: stop. Ministerstwo Kolonii uznało dzikie Lubliny na PG-32 za zagrodzenie epidemiologiczne klasy pierwszej. Mnie zaś uznało za specjalistę od takich przypadków.
Było to myślenie głupie, automatyczne, a właściwie: niemyślenie. Ktoś w ziemskiej centrali stwierdził, że skoro odważny gajowy, Bernard Clau, powstrzymał niekontrolowany rozrost terraformujacej biosfery na Agamemnonie, na pewno zrobi to samo na skromnym PG-32. Uwadze geniusza z Ziemi umknęło kilka szczegółów. Po pierwsze, byłem gajowym Agamemnona IV, znającym każdą drobinkę terraformowanej planety. Po drugie, tamte Hexy były biologiczne, z żywymi fraktalami miałem do czynienia tylko konserwując zabudowania bazy. A co najważniejsze, wtedy dostałem do dyspozycji wsparcie młodej kolonii, potęgę komputerów centrali, obliczeniowego CLAra, a nawet dobre rady iliańskiego konsula. Za to PG-32 był światem w drugiej fazie, cała obsługa planety (aż trzysta dwanaście osób) pierzchła na stację po pierwszym wypadku śmiertelnym, związanym z Lublinem. Odsieczy nikt nie przysłał – ja byłem kawalerią i ostatecznym zbawcą zakażonej skały. Paradne!
Wyrwali mnie z bankietu w Atreium, przyjęcia na moją cześć. Bardzo chciałem opuścić stolicę, najlepiej Agamemnona w ogóle, dlatego zgodziłem się na wszystko. Dopiero, kiedy pilot wyrzucił mnie na stacji przeładunkowej PG-32, zrozumiałem swój błąd.
– Zamroziliśmy wszystkich zbędnych ludzi – tłumaczył mi Miller. Hologram Komisarza ds. Sytuacji Wyjątkowych w Koloniach był rozmyty i brzmiał jak burkot tranzystorowego radia. Zapewne łącznościowcy maskowali tak słaby transfer danych przez nadprzestrzeń. – Trzymamy tylko dwudziestkę, potrzebą do obsługi stacji. Nie wyżywimy więcej luda... nie bez pomocy z planety.
– Rozumiem – odparłem uprzejmie. – Czyli nie będzie księżniczki, ale to królestwo też trzeba uratować...
– Wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja. Trzeba zatrzymać skażenie. Wedle planów, terraforming tej planety miał trwać ledwie trzysta osiemdziesiąt lat, przy obecnej technologii. Jeśli będziemy musieli najpierw czyścić kamienne połacie i tłuc potencjalnie morderczy wirus, zajmie to ze dwa wieki dłużej... wedle optymistycznych założeń. To nie trucie miejscowej biosfery, ale kruszenie budowli... Z resztą ten wirus marnuje tyle energi, że...
– Wiem, wiem. Przecież się zgodziłem. Tylko wytłumacz mi, Jim – od czasu kryzysu na Agamemnonie byliśmy formalnymi kumplami – dlaczego nie poślesz pełnej ekipy?
– Biurokracja. Zbyt mało czasu. Walczyłbym o dodatkowe kompetencje dwa tygodnie. Ciebie sprowadziłem w dwie doby.
– A jeśli mi się nie uda? To co: eksterminacja biosfery? Na takie uprawnienia chyba potrzebujesz z pół roku wypełniania druczków.
– Nie mamy pół roku. Negocjuję z Jaszczurami kupno pięciu bomb anty. Starczy, jeśli będę musiał sterylizować tylko jeden kontynent.
O! to było zaskoczenie. Wszechmocny James Miller nie był wszechmocny, a na dodatek bał się porażki. Zagrożone było życie ludzkie, ale prawdę mówiąc, utratę trzystu robotników Federacja Ziemska mogła przeboleć. Zamrożenia na czas nieokreślony wspaniałej planety kolonizacyjnej – niekoniecznie. A pomysł Jima, aby urządzić kontynentalny exterminatus, z użyciem kupionej pokątnie broni obcych, był desperacki jak polowanie z nożem na niedźwiedzia.
– Przygotuj plany bombardowania. Jeśli nie uda mi się w tydzień, amputujemy zakażony ląd. Ilu będę miał ludzi.
– No, więc... Bernardzie...
…
Nawet nie mogłem ocenić, czy przydzielona mi asystentka jest ładna. To znaczy: widziałem zdjęcia w aktach, ale porównanie ich z oryginałem było trudne. Spotkaliśmy się już w lądowniku, okuci w skafandry klasy drugiej. Tak dla bezpieczeństwa – aby nie zakazić się Lublinem podczas opuszczania pojazdu. Nie mówiła wiele, ale Skoczek nie sprzyjał rozmowom, a inicjowanie wirtuala jakoś nie uchodziło. Dlatego siedliśmy spokojnie tuż za krawędzią Lublina 16, gdzie mieli nam zrzucić laboratorium. Dziwaczy był to widok: potężne wzgórze zamkowe wznosiło się nad pustynią. Wyrównanie terenu na ogródki działkowe i cmentarz niezauważalnie przechodziło w pierwotny krajobraz PG, i tylko dzięki nałożonym na nasz obraz projekcjom hełmów, widzieliśmy, gdzie Lublin 16 właściwie się kończy. We wciąż pomarańczowym świetle słońca (atmosfera nie była gotowa nawet w trzydziestu procentach), ziemskie miasto wyglądało... Bo ja wiem? Nie mogę powiedzieć, że martwo, bo martwota oznacza pozostałości po życiu. A ten widok miał w sobie tak mało znajomych i przewidywalnych elementów, iż przypomniał bardziej gigantyczną instalację klocków, niż prawdziwe budowle. Stanęliśmy dwieście metrów obok granicy, patrząc nieco bezradnie na zdziczałe fraktale.
– Nawet ładne – powiedziałem ostrożnie. – Gdyby nie fakt, że może nas zabić, żałowałbym tego cudu.
– A może? – zapytała.
W pierwszym odruchu chciałem chwycić dłonią czoło. Nie było to jednak proste w skafandrze. Westchnąłem więc (raczej nie słyszała), wziąłem głęboki wdech mieszanki tlenowej i zapytałem.
– Dlaczego? Dlaczego cię do mnie przydzielili? Wiem, że nie jesteś chemikiem, ani fraktykiem, ale miałem nadzieję na choćby minimalne kompetencje w dziedzinie terraformingu.
– Programuję – odparła. – I znam się na Lublinie. – Spojrzałem na nią uważnie, chyba nawet skafander nie ukrył irytacji w tym ruchu. Tłumaczyła: – Urodziłam się na Ziemi, w starym Lublinie. Od ósmego roku życia obijam się po kosmosie, ale pamiętam sporo o prawdziwym mieście. Stworzyłam program fraktalny jeszcze na studiach... To, co widzimy, to mutacja tamtego projektu. Znam się na tym i tylko na tym. A tak przy okazji, na imię mam Marta.
– O tym akurat było w aktach – odparłem. – No dobra, więc ten program to twoje dzieło? Mam nadzieję, że nie tylko twoje. Bo gdybyś była zakamuflowaną sabotażystką, która zmutowała fraktalne miasto, musiałbym cię zabić – powiedziałem to swobodnym tonem, ale przez kilka sekund na poważnie rozważałem taką możliwość. Gdzie się schować pewniej, niż pod lampą? Jeśli napisała morderczego wirusa, na pewno potrafiła też przechwycić alarm w ministerstwie i podac odpowiednie referencje. Broni nie miałem, ale nie była mi potrzebna... chyba. Na lewym ręku nosiłem przybornik narzędziowy (zwałem go „Pomocną Dłonią”). Mogłem wystrzelić w kierunku wroga porcję pianki uszczelniającej (działała jak bojowa siatka gladiatora), oplątać ją nanolinką z wyrzutnika, lub – w ostatecznym przypadku – przeciąć jej skafander plazmowym nożem. I te wszystkie śmiertelne zabawki były całkowicie legalne. Mimo wszystko, miałem nadzieję, że Marta Candero nie jest psychopatyczną światobójczynią. Czy to możliwe? „Nie bądź głupi!” uspokajałem się. „Nie mogła przemycić broni przez kontrolę. Nawet jeśli gra nieczysto, zajmę się nią.”
– Serio tak myślałeś? – zapytała. – Cóż, mam wielu fanów. Program był jawny, a na Ziemi jest kilka tysięcy speców tak dobrych, aby zmodyfikować mój plan. Nie mówiąc już o innych miejscach...
– No, sabotaż Jaszczurów to chyba możemy wykluczyć – odparłem, zapalając znacznik radiowy. Zdalny pojemnik atmosferycznym miał spaść elegancko, tuż obok naszej strefy działania. – Choć w sumie... cholera ich wie. Na pewno są grupy Reptilian, które nam źle życzą. Po prostu opłacalność takiego przedsięwzięcia jest wątpliwa.
Usiedliśmy w cieniu skały, czekając na zrzut. Przez najbliższą godzinę mogliśmy tylko podziwiać krajobraz i wprowadzać umysły w stan głębszej paranoi. Bo w wypadek nie wierzył chyba nikt, na pewno nie Miller. Na Agamemnonie doszło do spontanicznej mutacji, która zżerała ludzi jak każdą biomasę. Ale fraktalny Hex, pokrywający nieurodzajną planetę kopiami ziemskiego miasta znajdował się trochę poza granicami nieprawdopodbieństwa. Coś tak głupiego nie mogło powstać spontanicznie. Więc gdybaliśmy.
– Czyli kto to zrobił? – zapytała Marta. – Zielony Atlas? Neokomi? Świetliści?
– No, tych pierwszych możemy raczej skreślić – odparłem. – Ekolibertarianie są niewinni, bo niełatwo jest prowadzić pozaziemską działalność terrorystyczną, jeśli odrzuca się koncept hierarchii oraz używa tylko biodegradowalnych materiałów wybuchowych. – Zaśmiała się, jaby był to tylko żart. – Bolszewicy? Nie wiem. Siedzieli cicho, tak ostatnio. Z resztą, dlaczego?
– Kościół ma udziały w tej planecie – podsunęła. – Tylko piętnaście procent, ale to dość, aby wykupić swobodę kultu dla katolików. A skoro to może być religijna kolonia...
– To równie dobry, albo i lepszy powód dla Świetlistych. Oni dostają szału nawet na myśl o swobodzie kultu. A przy tym nie kupowali udziałów w tej planecie. Przynajmniej nie oficjalnie. Ale to brzmi dość głupio. Lucyferianie ostatnio bardzo trzymają się pozorów prawa i dobrego pijaru. Po co ryzykować utratę akceptacji społecznej dla jednej planetki, która będzie gotowa do swobodnej kolonizacji za najwcześniej trzy wieki?
– Świetliści myślą przyszłościowo. Mierzą czas w pokoleniach...
– Jak Kościół? – zagadnąłem, a z ciszy, która mi odpowiedziała, wywnioskowałem, że mam do czynie ze zwolenniczką Lucyferian. No ładnie. A ja ją chciałem poderwać. – Dobrze, zmieńmy temat. Co da nam twoja wiedza?
– Może uda mi się przeprogramować plan Hexów. Albo się uda całkowicie, i po trzech tygodniach wrócimy do domów, albo tylko trochę. Mimo wszystko, mogę ci pomóc. Kiedy będziesz aplikował diety, każde ograniczenie wzrostu kolonii może okazać się decydujące.
– O! Wiesz, czym są diety! – mruknąłem.
– Czytam encyklopedie. Nie znam się na tym; od głodzenia ekosystemów mam w drużynie sławnego stróża Agamemnona, gajowego Bernarda Clau.
Byłem znany z tego, że byłem znany. Moje bohaterstwo na poprzedniej placówce polegało na tym, że nie straciłem głowy i odwaliłem robotę za kilka innych osób. Ale nic więcej. Tylko zastosowałem dietę, głodzącą zdziczały ekosystem. Święty Graal ludzi cierpiących na nadwagę – jadłospis tak małokaloryczny, że nakłady energii na trawienie pokarmu w dłuższej perspektywie odchudzają pacjenta. O ile w żywieniu ludzi taki trik nieczęsto był zdrowy, w skali terraformowanych biosfer sprawdzał się. Trzeba było tylko wiedzieć, z czego powstaje system, jakich składników odżywczych szuka, i jak można mu te surowce zatruć. Ale ponieważ to ja podałem biolewiatanowi śmiertelny koktajl, uratowałem trzy miliony kolonistów, byłem bohaterem. I nic z tego nie miałem. Dłoń ściskał mi patriarcha Agamemnona, gubernator klepał po plecach, ale to Miller dostał awans.
– Dobrze, niech każdy zrobi swoje – mruknąłem. Do nadejścia zrzutu dotrwaliśmy w milczeniu.
…
Zasobnik uderzył dwa metry obok radiolatarni. W powietrze wzbił się tuman kurzu, ale opadajacy spadochron szybko przykrył rudawy obłok. W świetle zachodzącego powoli słońca Lublin 16 wyglądał nieco upiornie, ale przede wszystkim bajkowo. Kiedy światło zgadzało się z nieziemskością sceny, mogłem już podziwiać piękno wirusa. Niestety, akurat wtedy zaczynała się moja praca.
– Gotowa? – zapytałem Candero. – Wiesz, co robić?
Ona tylko podeszła do zasobnika i rozwinęła anteny łączności. Nie wiedziałem po co, gdyż punkt orbity, w którym tkwiła baza, o tej godzinie był już pod horyzontem. Marta zaczęła potem grzebać w swoim komputerze. CLAr zrobiłby to w minutę; ona rzeźbiła powoli na łączu mentalnym. Irytowała mnie.
– To nie jest twój Lublin. To wirus – powiedziałem w końcu. Właśnie wgrałem uprawnienia administratorskie w biokomputer komputer Hexa. Było to działanie raczej beznadziejne, ale Miller zasugerował, aby spróbować. Może Candero była magiczką i mogła posprzątać bałagan zdalnie. – Wiesz, że zdarzyły się wypadki. Program Hexów nie podąża za procedurami bezpieczeństwa. Zabił pięć osób. Agresywne nano żywieniowe potraktowało robotników jak biomasę i wyssało ich. Jeśli podejrzewasz, że twój kombinezon jest nieszczelny, natychmiast uciekaj poza zasięg heksu. W zbiorniku głównym masz zapas tlenu i regenerator. Starczy na dwie doby. W butlach alarmowych: jeszcze na trzy godziny. Nasza fabryka potrafi generować tlen, ale...
– Wiem, Bernardzie – odpowiedziała mi dziwnie miękkim głosem. Powinien był wyczuć. Moja wina. – Dlaczego tak szybko uznałeś, że na pewno nie jestem sabotażystką? – zapytała.
– Brak motywu. Poza tym, nie masz broni – odparłem, regulując nanofabrykę.
– Nie muszę mieć.
Nie musiała.
Kusza w jej dłoniach zmaterializowała się w przeciagu sekund... No dobrze, przesadzam, mogło to trwać i dwie minuty, tylko ja byłem zbyt zajęty, aby patrzeć na towarzyszkę. Za to od pierwszego impulsu bólowego, jakaś wajcha w moim mózgu pstryknęła. Nagle zacząłem myśleć tak, jak gajowy powinien. Szkoda, że tak późno.
Nie miała broni, ale miała program. Kiedy wprowadziłem do kontrolera Hexa kody od Millera, mogła korzystać z mocy fraktalowej fabryki. Program konstruujący naciągniętą kuszę z dostępnych na pustyni materiałów był niewielki, zdatny do zakamuflowania przez dobrego hakera. Dobrego, bo zdolnego stworzyć śmiertelny wirus fraktalny, i ozdobić go dziecięcymi wspomnieniami. Pierwszy bełt ugodził mnie w pierś, drugi nie nadszedł. Zachwiałem się, po czym poczułem uderzenie w bark. Pracująca w warunkach zaburzonego przyciągania Marta posiadała przeszczepione mięśnie, i to znacznie silniejsze, niż na to wskazywała jej sylwetka. Jednym ruchem oderwała mój plecak z zapasem tlenu i uzdatniaczem.
– Sam przypomniałeś: masz jeszcze tlenu na trzy godziny. Bądź posłuszny, a dam ci szanse na ucieczkę.
– Mam wrażenie, że nie przemyślałaś znaczniej części planu – powiedziałem, szarpiąc pas.
Wyciągnąłem kapsułkę pianki uszczelniającej i wylałem ją na ranę. Szara masa błyskawicznie zastygła, uszczelniając skafander. Ale był to triumf dość połowiczny – wciąż nosiłem wbity w pierś bełt. W tej kondycji nie mogłem myśleć o bijatyce z terrorystką. Nie, jeśli trzymała w dłoni naciągniętą kuszę. Nowy egzemplarz, ładowanie starego było ryzykowne.
– Pianka... – Za szybą hełmu zobaczyłem szeroki uśmiech Marty. Suka uśmiechała się całkiem przyjemnie. – Sama chciałam cię tak załatać, ale widzę, że jesteś zaradnym chłopcem. Teraz mi pomożesz.
– Neokomi? Lucki? – wyjęczałem.
– Mówi się „Świetliści” – warknęła nagle, zmieniając zalotny uśmiech w grymas tygrysicy. – Wolni Ludzie, wyrwani z kajdan przesądu i fanatyzmu. Teraz pomożesz mi rozwalić tę planetę.
– Po... co? – Niby chciałem udawać słabszego niż byłem, ale bełt drapiący moje płuco naprawdę pozbawiał mnie tchu. – To jest kawał skały! Nie będzie tu żadnych wiernych przez trzy wieki.
– Jednak jesteś głupi – odparła Candero. Podeszła do mojego plecaka i demonstracyjnie otworzyła zawór. Wyciekający w bok tlen zbudził następne chmurki kurzu. – To nasze laboratorium. Przecież to ty wskazałeś nam drogę... Wielki Kainie! Jeszcze możesz zostać naszym bohaterem i męczennikiem o Sprawę.
– Wybieram emeryturę – odszepnąłem.
– Nie rozumiesz? To zrozum: podarowałeś nam broń. Cudowną broń, wirusy fraktalne i bioniczne. Możemy buntować biosfery przeciw tyranom zniewalającym kolejne globy. Ten Lublin... przecież to bardzo nieefektywna epidemia. Ale ma jedną zaletę – wydaje się na tyle nieszkodliwa, że taki Miller jest w stanie złamać wszystkie procedury, wysłać swojego kumpla z ministerialnymi kodami dostępu, a w razie porażki, zrzucić jaszczurze bomby antymateryjne. I tak się stanie, ale wpierw odlecę stąd z kodami, które zdradziłeś mojemu programowi, oraz próbkami aktywnego wirusa. Nasi naukowcy będą mieli do dyspozycji test polowy mojego programu, odpalonego na bardzo trudnym gruncie.
– Czyli na inne planety odpalicie Nowy York? – zapytałem. Kopnęła mnie delikatnie, i w bok, uważna, by nie naruszyć prowizorycznego opatrunku.
– Głupiś. Poco nam sztuczne miasta? Wystarczy, że system energetyczny przerobi kolonistów na biomasę. Z resztą Lublin... tyle tu kościołów, synagog i innych miejsc przeraźliwych kultów.
– Nie możecie wyhodować choć kilka knajp? To tylko kult Bachusa...
Ruszyła, by kopnąć mnie raz jeszcze i to ją zgubiło. W Pomocnej Dłoni miałem załadowaną następną kapsułkę z pianką. Strzeliłem jej w głowę, szczęśliwie przylepiając wzniesioną rękę do hełmu. Podciąłem Lucyferiankę, a sam wstałem. Z trudem, bo z trudem, ale wstałem. Uruchomiłem palnik plazmowy, skoczyłem ku Marcie...
Kurdens!
Fraktalowa macki wyrosły z ziemi akurat na czas. Otoczona piaskową zbroją Candero była zbyt daleko, a następne wypustki kolonii sięgały, aby wyrwać mi z piersi strzałę, albo wyrwać z ramienia rękę – w zależności od umiejętności rzeźbiarskich sabotażystki. Przy tym obok leżacej na glebie kobiety kwitła nowa kusza. Miałem mało czasu na uratowanie tego świata i powstrzymanie innych zamachów. Prawdziwe bohaterstwo nie wygląda epicko – prawdziwe bohaterstwo wygląda jak rozpaczliwa walka o oddech.
Krztusząc się krwią, podbiegłem do mojego plecaka. Wyrwałem moduł zasilający filtry i prawie uniknąłem kolejnego bełtu. Właściwie był remis – zabolało, ale drugi strzał nie przebił kombinezonu. Wolałem nie sprawdzać szczęścia za trzecim razem. Dopadłem do zasobnika z fabryką i wepchnąłem uszkodzony akumulator w odbiornik materiału. A potem ruszyłem niepewnym krokiem na zachód, wprost ku zamkowemu wzgórzu Lublina 16. Marta nie trafiła ani razu, może w ogóle nie strzelała. Zapewne próbowała ratować fabrykę, ale bezskutecznie. Gdy wspinałem się na zbocze, usłyszałem wybuch.
…
Wejście na zamkowe wzgórze okazało się niewiarygodnym marnotrawstwem sił i tlenu. Zużyłem masę życiodajnego gazu, pierś rwała mnie jak pijany dentysta zęby, a moja głupia nadzieja rozwiała się szybko. Zamek nie był skończony. Może nie miał być gotowy nigdy. Bryła zamkowa stała, ale pod ciężką, drewnopodobną bramą trwał lokalny piasek. A ja, głupi, myślałem, że schowam się w rekonstrukcji twierdzy, znajdę jakąś broń białą lub strzelniczą i zabiję słodką Martę. Jakkolwiek dobry nie były program Candero, w cztery doby nie mógł po prostu stworzyć takich detali. Więc stałem tak przed fasadą zamku dobre dwie minuty, aż wreszcie usłyszałem ciężkie stąpanie na zboczu. Ona tu szła, oblepiona mineralnymi mackami i manipulatorami. Wolno jej było – sam przekazałem Marcie kody dostępu.
Ruszyłem mostem ku Staremu Miastu. W upiornym, czerwonym zmierzchu, wszystkie te szare kamienie błyszczały, złotem i brązem, aż do głębokich cieni zaułków. Ja nie znałem tego miasta! Urodziłem się Tours, wychowałem na Malcie, od dwudziestu lat żyłem na pustych przestrzeniach terraformowanych planet. Wąska uliczka chciała mnie zmiażdżyć. Co chwila solidne kamiennie stawały się zwietrzałymi skałami, ciągnącymi ku ziemi, i nie wiedziałem, czy to halucynacje, czy faktycznie fasady osuwały się z budynków, kiedy stąpałem zbyt ciężko.
Skręciłem na południe, idąc za znacznikiem terenowym. Dotarłem do bazyliki świętego Stanisława na Złotej. To nie była ulica Złota (choć w gasnącym świetle dnia tak wyglądała), a i świątynii nie można było nazwać święta. Nie była to ziemia konsekrowana, na budującym się ołtarzu zabrakło Ciała Pańskiego, bo transsupstancjujących fraktali to my jeszcze nie robimy. Jakiś atawistyczny odruch zagnał mnie tam, bo gdzie lepiej zginać z rąk antychrześcijanskiej fanatyczki, jak nie w kościele? Ale nie było kościoła, męczeństwa, ofiary, tylko gorąc, suchość i halucynacje z niedotlenienia. Taka była z owej rekonstrukcji świątynia, jak ze mnie katolik: bardzo ładna i wierna, chyba, że się przyglądało z bliska. Ale mimo wszystko lepiej było ginąć w ładnym miejscu. A jeszcze lepiej nie ginąć.
– To ma być twoje poczucie humoru? – zapytała Candera, wchodząc do środka.
– Bardzo stary kościół, ponoć wciąż pod administracją dominikanów. Piękna bryła gotycka, ale niezwykłe zdobienia barokowe.
– Zamknij się i pomóż mi zgrać dane!
Przeszła przez główną nawę, aż pod ołtarz. Siedziałem w pierwszej ławce, gotowy na wszystko, acz przygotowany niemal na nic. Z bliska zobaczyłem, że Marta na dobre obudowała się pancerzem z mineralnych macek. Nie miałem szans dopaść jej na tyle blisko, by użyć plasmowego ostrza.
– Powiem ci coś wesołego – zachrypiałem. – Na cóż ci się przydałą moja obecność?
– Kody. Kody Millera zdejmują z Hexa wszystkie zabezpieczenia, nawet te, z którymi nie poradzi sobie mój program. Kiedy zgram log z naszej pracy, będę miała postęp admina. Jeśli ten pajac naprawdę zrzuci bomby, nikt się nie domyśli... A, przepraszam. Kłamałam, muszę cię zabić.
– Już to zrobiłaś – powiedziałem, wskazując na wystający z piersi bełt. – Swoją drogą: fajna zbroja. Widziałem dośc japońskich komiksów, by...
– To nie jest śmieszne...
– Jest. Prawie jak to: wiesz, że ja też mam uprawnienia administrtowa w tym Hexie? – powiedziałem, a ona stanęła, zdziwiona.
– No tak, ale tylko w ramach programu. Kuszy nie zrobisz. Możesz tylko budować miasto.
– I to będzie naprawdę fantastyczny atak Lublina – mruknąłem. – Lubisz barok? Jeśli nawet, to znielubisz.
Kopiuj–wklej, kopiuj–wklej, control+C, control+V, zła kobieto! Hex wykonywał, co kazał mu program, ale ja właśnie mówiłem programem. Elementy Lublina, elementy kościoła. Kaplice, ołtarze, rzeźby, balaski, ławki. Kratki, pięknie rzeźbiony konfesjonał. I kaplica Matki Bożej Trybunalskiej wybucha kilkunastoma ołtarzami, duplikowanymi bez końca klęcznikami. Control+C, control+V!
W kościele zrobiło się ciasno. Hex replikował obiekty, tak szybko, jak mógł. Oczywiście, że skończył mu się materiał. A że późniejsza komenda była ważniejsza, zaczął pobierać budulec ze zbroi Candery. Skoczyłem do niej, gdy nanoidyczne czułki budowlańca zaczęły wsysać pancerz Marty. Nim w powietrzu zagotowało się od ołtarzoklęczników, dopadłem do sabotażystki i zbiłem ostrzem plazmowe w szkło jej hełmu. Nie jestem sadystą, zabiłbym ją, gdybym mógł, ale kolejna kopia pustego relikwiarza Krzyża Świętego odepchnęła mnie w tył. Kopiowana świątynia trzeszczała od kwitnących fraktali, ale ja słyszałem dobrze nieziemski ryk, dobiegający z rozhermetyzowanego skafandra. Program energetyczny zjadał Canderę dobre trzy minuty, z których może nawet pierwszą czuła. Biomasa wypływała przez malutki otwór w hełmie, więc opuszczała uwięzioną terrorystkę powoli. Ja krzyczałem, ale nic więcej zrobić nie mogłem. Opanowałem się chwilę później i tak zacząłem nagranie.
Z Matry została tylko pusta skorupa skafandra, dlatego mam nadzieję, panie i panowie, którzy czytają tę wiadomość, że wpadniecie na pomysł, jak odzyskać dane z uszkodzonej przeze mnie fabryki. Lublin 16 i inne miasta trzeba zbombardować, ale wcześniej lepiej się upewnić, co Candera miała do dyspozycji. I wyciągnąć wnioski. Jim to równy gość, ale wywalcie go na zbity pysk, za powierzenie takiej operacji niekompetentnej ekipie, to jest potencjalnej światobójczyni i mnie. Kończę, gdyż tlenu zostało niewiele, a kaplica Krzyża Świętego przygniata mnie do ściany.
To w sumie niezgorsza śmierć, bo jest tu naprawdę ładnie...
Trzeba się było nie ruszać. Ołtarz mnie przesunął, opatrunek z pianki pękł, i kiedy piszę te słowa, Lublin wdziera się do mojego serca.
Adam WTFApoc Podlewski
Sierpień 2013
Komentarze (1):