Catapultam habeo!

Nie spać, zwiedzać!

Nie spać, zwiedzać!

(konkurs „Licho nie śpi”)

Najgorsze w chorobie zwanej bezsennością jest to, że w pewnym momencie przestaje być chorobą. Dawid w końcu zrozumiał, że jego aktywna doba trwa nie siedemnaście, a dwadzieścia, czasem nawet dwadzieścia dwie godziny. To sporo. Pracować dłużej nie ma siły (a dodajmy, że od czasu wypadku praktycznie zawsze czuł się zmęczony), ale można… no cóż, bawić się? Rozwijać? Bezcelowe wędrówki po warszawskim Żoliborzu nie spełniały żadnego z tych warunków, ale to one zapełniały mu znaczną część tego ukradzionego naturze czasu.

Chodził też na imprezy, w sieci grał wyłącznie na północnoamerykańskich serwerach, a przed miesiąc nawet pracował jako zdalny dyżurny telefoniczny dla prywatnej kliniki dentystycznej. Porzucił to zajęcie, jako że pieniędzy mu nie brakowało, jęczący z bólu pacjenci go denerwowali, odkrył wiele warszawskich klubów, w których nawet noce w ciągu tygodnia nie były martwe, a na serwerze NA wbił się wreszcie do platyny. Kiedy Monika zaproponowała nową terapię, nie tyle zgodził się, co nie potrafił odmówić.

- Wpadnij do Instytutu. Zapiszę cię na konsultacje z tym profesorkiem – zapowiedziała.

Dawid nie chciał kolejnej wizyty w IPiNie na Sobieskiego, ale poszedł. W ponurym kompleksie bywał często, podczas tych trudnych miesięcy wiosennych, gdy jego ciało było już zdrowe, ale umysł nie wiedział, czy znajduje się w Warszawie, czy wciąż pod śniegiem na zboczu Zugspitze. Zresztą wtedy też opiekowała nim się Monika. Nie była pracownicą Instytutu, konsultowała tylko z zewnątrz pewne przypadki lękowe, ale to ona czuwała nad przetrwałym lawinę w Austrii. Przez przypadek mieszkali w tym samym hotelu, więc gdy pechowego narciarza spod śniegu przewieziono do kliniki w Innsbrucku, z własnej inicjatywy doglądała rodaka. Potem pilotowała kurację Dawida w Warszawie i osobiście prowadziła kilka seansów. Bardzo troszczyła się o swojego przypadkowego pacjenta, co martwiło tegoż. Monika była... Cóż, nie ważne. Lekarzy się nie podrywa – obowiązują pewne zasady.

- Hej! – przywitała go w poczekalni Instytutu. – Chodź za mną, Witek już czeka.

Wjechali na czwarte piętro, i ruszyli ku gabinetowi profesora Jakuba Witka. O tej porze na korytarzach placówki było pusto. Po wieczornym posiłku i zakończeniu odwiedzin, szare korytarze „Sobieszczaka” przyjmowały złowieszczy wygląd: w półcieniach ostrego światła jarzeniówek, budynek przypominał przeklęty szpital z serialu „Królestwo”. Dawid nienawidził filmów von Triera, ale człowiek bezsenny często ogląda coś, czego nie lubi. Szedł więc za Moniką, obserwował groteskowo ponure ściany Instytutu i zastawiał się, czy sam nie napisałby scenariusza do dobrego horroru, rozgrywającego się na Sobieskiego.

Monika stanęła przed drzwiami, zapukała i bez czekania wkroczyła do środka. Dawid podążył za nią, zauważając samego Witka, pochylonego nad komputerem i szepczącego coś do słuchawki bezprzewodowej. Naukowiec zamilkł, kiedy tylko zauważył gości. Wykrzywił usta w uśmiechu, który stanowi wyłączny talent ludzi bardzo mądrych i bardzo szalonych.

- No, to przyprowadziłam… - zaczęła Monika.

- Tak, rozumiem, dziękuję – przerwał jej psychiatra. – Proszę siadać, jak doktor Rawska wyjdzie, zajmiemy się…

- Zostanę – tym razem to Monika okazała zdecydowanie.

Witek podniósł na nią spojrzenie, zsunął okulary znad szarych oczu, myślał chwilę nad odpowiedzią, po czym zrezygnował. Wskazał lekarce drugie krzesło, pod ścianą. Następnie wyłączył komputer, jakby krył na nim co najmniej wyniki sekcji zwłok kosmitów z Roswell.

- No dobrze… skoro doktor Rawska tak się panem opiekuje, zapewne pan wie, co mam do zaproponowania.

- Jakieś leki. Nowe – odpowiedział Dawid. – Ale ja nie lubię proszków. Czy zajmuje się pan tylko chemią?

- Hm… - mruknął psychiatra i udał, że się uśmiecha. Efekt przypominał raczej porażenie twarzy prądem. – Ależ to bardzo zdrowe podejście. Także uważam, że człowiek powstał lub został złożony w konkretny sposób nie dla hecy i nie należy poprawiać natury zbyt często. Tak, rozdaję nowe proszki. Silne, nietestowane na próbie ministerialnej. Ale robię to rzadko. Wcześniej zawsze próbuję metod nieinwazyjnych… - Dawid zauważył kątem oka, że Monika nerwowo zaciska pięści. To było dziwne, gdyż brunetka zawsze idealnie panowała nad swoimi odruchami. – Wiem, że doktor Rawska użyła całej swojej magii. Stąd wnoszę, że pański przypadek należy do naprawdę niezwykłych.

- Profesorze, proszę mówić o leku… - wtrąciła Monika.

- Nie tak szybko. Pacjent także zdradza obawy, co do nowych metod farmakologicznych. Proszę dać mi spróbować raz jeszcze. To nie brak zaufania do pani kompetencji. Gdybym nie ufał całkowicie pani profesjonalizmowi, nie zdradziłbym swoich sekretów. Obiecałem i słowa dotrzymam. Wpiszę pana Strońskiego na listę testową, o ile nic nie da terapia grupowa…

- Grupowa? – jęknęła Monika. – To bezsenność, nie jakieś uzależnienie…

- Wiem. Tłumaczyła mi to pani bardzo dokładnie.

Dawid czuł się bardzo nieobecny w tym pokoju. Z nudów lustrował półki ekscentrycznego naukowca. Po chwili był już pewien, że ma do czynienia z szaleńcem, a być może psychotycznym mordercą. Zestaw książek Witka był tak standardowy, że stanowił jakby kompilację najczęściej czytanych almanachów królestwa Lysse. Nikt nie komponował tak swojej biblioteki, chyba, że krył zamiłowanie do zjadania pacjentów. „Stop!” pomyślał pacjent. „Cierpię na bezsenność, ale jeszcze chwila takiej paranoi i złapię prawdziwego szura.”

- Ja bym chciał spróbować – w pewnym momencie powiedział Dawid. Monika urwała w połowie zdanie, spojrzała na pacjenta z niemym wyrzutem. I Brutus był przeciwko niej. – Na chwilę. Pójdę do tej grupy, potem wezmę leki… jeśli uważasz, że to właściwe – uspokoił Monikę. Chciał jeszcze raz zapewnić o swoim zaufaniu.

- Ale… Tak… w sumie kilka sesji nie powinno zaszkodzić – przyznała lekarka.

Tak Dawid zdobył nowego opiekuna – podejrzanego geniusza z zastanawiającą biblioteką. Monika z trudem dała się udobruchać. Mimo późnej pory, poszli potem na kawę, gdzie ona wyraziła wszystkie ze swoich obaw. Dotychczas traktowała Witka jako swoiste Wunderwaffe, dostarczyciela ryzykownych lekarstw. O grupie wsparcia profesora nie wiedziała wiele, ale nie wierzyła, że mogła przeoczyć dobre rezultaty.

- Przecież wiesz, jak to działa – tłumaczyła. – Nie jesteś nastolatkiem, którego rzuciła dziewczyna. Nie jesteś hazardzistą, czy amatorem spotkań AA. Proszki Witka…

- Moniko, ja to rozumiem – przerwał jej, patrząc prosto w oczy. W takich sytuacjach  jeszcze bardziej żałował, że była jego lekarzem. – To ty mnie poskładałaś do kupy po Austrii. Będę cie wdzięczny do końca życia i jeden dzień dłużej. Co więcej, udało ci się, coś, w co nie wierzyli Austriacy i mądrale z Krakowa. Jak na tydzień spędzony pod śniegiem, jestem chyba dość normalny. Chodzi tylko o sen… Nie wierzę w te hece z grupą, ale jak powiem, że nie działa, da nam proszki.

Słówko „nam” zupełnie rozbroiło Monikę. Dawid był nadal jej pacjentem. Uśmiechnęła się, zapewniła, że wszystko idzie w dobrym kierunku, a wtedy kelner wskazał na zegarek i zaczął gasić światła. Stroński odprowadził swoją terapeutkę do  domu, spóźnił się na ostatnie metro i ponad godzinę wracał nocnymi. Tak jakby mu to przeszkadzało. Do komputera siadł przed drugą i jeszcze godzinę łowił w sieci. Oczywiście, sprawdzał Witka. A po kilku kwadransach tej kwerendy, był tak zdumiony, że nie mógłby zasnąć nawet ze zdrowym umysłem.

Profesor Jakub Witek był także magistrem Jakubem Witkiem. Fizyki. Studiował już podczas praktyki lekarskiej, co nawet wziąwszy poprawkę na poziom polskich uczelni, oznaczało człowieka zdeterminowanego, inteligentnego, a przynajmniej genialnego w zarządzaniu czasem i ściągami. Potem Witek pracował dla wojska (stąd pewnie znała go Monika – kontraktowa terapeutka weteranów), na dodatek tak intensywnie, że szczegóły jego kariery utajniono. Na początku wieku, Witek zerwał większość kontaktów z WP, za to oddawał się swojemu hobby po godzinach pracy na Sobieskiego. Nie był postacią, która chwaliła się takimi eskapadami, ale niesforna wyszukiwarka zdjęć Wujka Gugla, pokazywała psychiatrę/fizyka na różnorakich konferencjach wojskowych, telekomunikacyjnych i tych typowo… cóż, z braku lepszego słowa, Dawid powiedziałby: nerdowskich.

Zainteresowania Witka można było umieścić na szerokim pograniczu paranauki i prawdziwych poszukiwań nieznanego. Słowo „telepatia” nie pojawiło się w żadnej notce, związanej z profesorem, ale niedopowiedzenia skrzyły Erikiem von Danikenem oraz agentem Mulderem. „Świetnie!” pomyślał szczerze rozbawiony pacjent. „Monika się obawiała, że szanowany psychiatra wykrada jej pacjenta. A prawda jest taka, że grupa Witka to pewnie świry, szukające trzeciego oka i tajników telekinezy…”

Nie mogąc zetrzeć z ust uśmiechu, zabrał się do oglądania „Człowieka, który gapił się na kozy” i przez to nie spał niemal w ogóle. Ale następnego dnia czuł się nieźle, nawet zmęczenie trochę przeszło, przegonione przez ciekawość nowej draki.

Na pierwsze spotkanie przyszedł z Moniką. Choć była zapracowaną i rozchwytywaną terapeutką, którą wojsko prosiło do najtrudniejszych traum wojennych, a zrozpaczeni rodzice błagali o ratunek dla rozbitych psychik swoich pociech, musiała pilnować austriackiego pacjenta. Może czuła dumę, gdyż jej podopieczny – mimo żywcempogrzebania i bliskiej styczności z kanibalizmem – funkcjonował całkiem nieźle, może też żałowała, że z Dawidem łączą ją formalne relacje. W każdym razie na zdawkową propozycję odpowiedziała niemal entuzjastycznie.

- Będę przy tobie – zapewniła. – Pewnie poproszą, abyś opowiedział o Zugspitze. Wiem, że jesteś twardym facetem, ale w takich przypadkach medycyna usprawiedliwia nerwy. Chcę, abyś czuł się komfortowo. „Phi… też mi problem” myślał Dawid, jednocześnie zapewniając Monikę, jak bardzo cieszy się z jej pomocy. „Opowiem, jak było. To nic strasznego.”

Witek prowadził gabinet w nowych budynkach przy Powązkowskiej. Zaprosił gości na sesję wieczorną, a jesienią godzina dziewiętnasta oznaczała już noc. Dawid szedł obok Moniki, obserwując niemal martwe, bezduszne budownictwo nowych Piasków, i czując coś na kształt ulgi z obecności towarzyszki. Widocznie nie był typem zdrowym psychicznie, jeśli brzydkie osiedle przygnębiało go bardziej, niż traumatyczne wspomnienia.

Weszli do gabinetu, zajmującego północną ścianę parteru. Tam już czekali oni: Witek oraz jego trzódka. Dawid bardzo się zdziwił, widząc ludzi tak podejrzanie zwykłych. Widział dostrzegał mężczyzn pomiędzy dwudziestym, a czterdziestym rokiem życia, ale przecież tacy pacjenci dominowali w terapiach grupowych. Jak na poszukiwaczy Starożytnych Kosmitów, domorosłych telepatów, czy sekciarzy prezentowali się żałośnie – ot, zdrowy przekrój miejskiej populacji: siedmiu mężczyzn, cztery kobiety, nawet ich liczba nie była magiczna. Ubiory wskazywały na typowych ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na pomoc terapeutyczną, tudzież posiadających odpowiednich rodziców. Dawid pomyślał z czymś na kształt zakłopotania, że nie ma pomysłu na sprawdzenie swojej teorii o świrach. Jeśli posiadanie rozbudzonych czakramów nie objawiało się w powierzchowności, nie sposób było się o takim przekonaniu dowiedzieć skądinąd.

- To jest Dawid, nasz nowy gość – przedstawił przybysza Witek. – Oraz jego terapeutka, doktor Rawska. Nie macie nic przeciwko jej obecności?

Monika mruknęła „Dobry wieczór!” takim tonem, że pacjenci nie ośmielili się protestować. Potem usiadła na fotelu pod ścianą, a Dawida usadzono w kręgu. Magiczny krąg składał się z magicznej liczby trzynastu apostołów („Ok, wmawiam sobie. To nie ma sensu.”), gabinet wyglądał normalnie, a na pólkach leżały czasopisma o modzie, motoryzacji oraz komputerach. Zrozpaczony Stroński chwycił się ostatniej deski ratunku. Spojrzał na sąsiada i powiedział niepewnie:

- Zaraz… my się chyba znamy… Ostatni Polcon, spotkanie z Danikenem?

- Em… hm… - odpowiedział długowłosy chłopak.

Pudło. On wyglądał na najbardziej zwichrzonego członka grupy, a mimo to nie zareagował z nawet odrobiną zrozumienia. Witek wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu, ale to nic nie znaczyło: mógł być autentycznie rozbawiony głupotą pacjenta. Więc zrezygnowany Dawid rozparł się na krześle, a asystent profesora zaczął rozlepiać placki elektrokardiogramów.

- Proszę się nie obawiać – wyjaśnił Witek. – Taki mamy zwyczaj, że wyciszamy się przed rozmową. To pomaga, choć jeśli pan nie chce…

- W porządku – przytaknął Dawid, dość szybko, aby Monika nie zdążyła zareagować.

Pięć minut później zaczęli. Pacjenci przedstawili swoje imiona, choroby oraz ulubione kolory. Dawid nawet nie starał się zapamiętać. Czuł, że skoro grupa nie jest bandą popaprańców, wiele czasu w niej nie spędzi. Wreszcie nadeszła kolej na niego.

- Dobry wieczór, nazywam się Dawid Stroński, mam trzydzieści cztery lata, pracuję w agencji reklamowej. Cierpię na rodzaj bezsenności.

- Dawidzie… - Witek uderzył w familiarny ton, tak powszechny w grupach wsparcia. – Czy mógłbyś opowiedzieć nam o swoich przeżyciach w lutym?

- Oczywiście, nie kryję, że moje problemy wynikają z poważnego urazu – odparł pacjent. – Doktor Rawska leczy mnie po nieprzyjemnych wypadku, który przydarzył mi się podczas wyjazdu narciarskiego. – Przez może trzy sekundy poczuł dziwaczną falę ciepła, jakby jego umysł buntował się przed tym ekshibicjonizmem. Ale strach przeszedł tak szybko, jak sie pojawił. Dawid był znów tym starym, pozbawionym normalnych uczuć wynaturzeniem. – Zostałem zasypany w lawinie. Szczegóły wypadku nie są istotne… Wiedzcie jedynie, że przez prawie tydzień byłem pod śniegiem. Akcja ratunkowa napotkała różne problemy, a my: pozostała trójka uwięzionych i ja, czekaliśmy na wydobycie. Jestem jedynym ocalałym z tej tragedii. Moi nieszczęśliwi towarzysze… nie znałem ich wcześniej, ale żałuję ich szczerze, zamarzli. Walczyliśmy o przetrwanie… Oni umierali tuż obok mnie. Byliśmy skupieni, dla oszczędzenia ciepła i czułem, jak ich żywe ciała stają się martwymi powłokami. Kiedy odszedł Bruno, ostatni z nich, wiedziałem, że umieram. Mimo to, powtarzałem sobie, że nie skończę jak oni. Nie zasnę. Leżałem skulony, ruszałem palcami, w których nie było już czucia i mówiłem do pustej jamy. Zasyp wpuszczał nieco powietrza… dlatego tutaj jestem, ale oddychałem z trudem i  moje wspomnienia są wykrzywione przed chemiczne podtrucie. Ale wiem, że ostatnie dwie doby nie spałem. Zmuszałem mój umysł, zmęczony i bezwładny, do pracy, gdyż wiedziałem, że bezruch znaczy śmierć. A wtedy chciałem żyć… - już wypowiadając to zdanie, Dawid sklął się w duchu na ów dziwny dobór słów. „Może teraz już nie chcę żyć?” pomyślał. – I udało mi się: nie zasnąłem. Od tej pory już nigdy nie odczułem senności. Teraz sypiam po cztery, czasem trzy godziny na dobę… bardziej tracę przytomność, niż naturalnie odpoczywam. Nie mam koszmarów. W ogóle czuję mniej od czasu wypadku. Nie cierpię z powodu mojego schorzenia, ale chciałbym żyć jak inni – zakończył.

Milczeli chwilę, po czym nagrodzili go oklaskami. Gdyby nie zdobyta na filmach wiedza, Dawid obraziłby się. Ale jego towarzysze chcieli jak najlepiej. Nawet Monika uznała, że musi pochwalić podopiecznego, gdyż wstała, podeszła i położyła mu dłonie na ramionach. Dopiero w tamtej chwili, Dawid zrozumiał, jak napięte były jego mięśnie. Pod dotykiem życzliwej opiekunki, wiele z tej chorobliwej mocy odpłynęło z ciała.

- Jestem z ciebie dumna – szepnęła i wróciła na miejsce.

- Wszyscy moi przyjaciele mają pewne problemy ze snem – powiedział Witek. – Twój przypadek jest szczególny, ale zaraz dowiesz się, że nie tak bardzo, jak myślisz. Witaj wśród swoich, Dawidzie. Chcemy ci pomóc i z chęcią przyjmiemy pomoc od ciebie.

Dawid czul się upokorzony – spotkanie mu pomogło.

Monika była wspaniałą lekarka oraz bardzo delikatną kobietą: zrozumiała, co się działo w umyśle podopiecznego i zamiast czynić mu zazdrosne wyrzuty, potrafiła się ucieszyć z poprawy nastroju Strońskiego. Idąc w kierunku przystanku autobusowego, trzymała go za rękę, słuchając, a potem zapewniając, że była to dobra decyzja.

- No, nie wiem – odpowiedział Dawid. – Może poczułem się lepiej, bo czuwałaś. Będziesz na następnym spotkaniu? To znaczy, nie mogę cię o to prosić, tylko…

- Nie, to tak nie działa – odparła poważnie. – Po to są terapie grupowe, aby leczyła cię grupa, nie lekarze. Witek jest tam tylko, aby przerywać doświadczenie, jeśli rozmowa zboczy w złym kierunku. Na pewno porozmawiamy po kolejnym seansie. Ale teraz ich kolej, aby ci pomóc.

- Nigdy nie zdołam się odwdzięczyć, za to, co robisz…

- Nie. Dlatego czuję się przy twojej sprawie taka ważna – odpowiedziała ze śmiechem.

„Świr, jak stąd do Radomia” ocenił Dawid.

Jeszcze raz zajrzał do maila, aby wykluczyć pomyłkę, ale w odpowiedniej sekcji listu widniała bardzo konkretna lokalizacja: bocznica kolejowa, między Dworcem Gdańskim a wiaduktem na Powązkowskiej. Co za niespodzianka… przez trzy spotkania wydawali się normalni, a teraz… Dawid czuł zakłopotanie. Czy mówić Monice? Ona rozumiała wszystko, nie okazywała urażonej dumy, zachęcała go do spotkań grupowych, ale przecież nie wiedziała, że umawia go z wariatami pod przewodnictwem genialnego psychopaty. Ostatecznie nie przekazał maila. „Pójdę raz. Ten ostatni raz. Potem Witek albo da mi tabletki, albo się pożegnamy.”

Listopadowy wieczór był mokry i zimny. Deszcz nie tyle padał, co nasycał powietrze wilgocią i nawet dźwięk przejeżdżającego obok pociągu zdawał się tonąć w tej lekkiej ścianie wody. Z ziemi powoli wstawała mgła. Zwykle Dawid lubił takie noce, ale zwykle też chadzał po ulicach i chodnikach, nie ścieżką na skraju torowiska. Idąc ku podejrzanemu wagonowi, bardzo żałował obrotu sprawy. Przez te trzy potkania zżył się z grupą pacjentów. Było to dziwne, gdyż Dawid nigdy wcześniej nie lubił ludzi. I choć nadal nie mógł spać, poczuł się jakoś spokojniejszy, wiedząc, że nie jest pępkiem świata: Brawurowy strażak nie potrafił zmrużyć oka, w obawie przed koszmarami o robakach, żyjących w jego udzie; włochaty student matematyki spał siedem godzin na dobę, w tym cztery zupełnie świadomie, nie mogąc przy tym poruszyć żadną kończyną; Natalia, ta strasznie wysoka i ruda nauczycielka od pół roku śniła tylko o zmarłym bracie, a Jacek nie potrafił odróżnić marzenia od jawy i już raz kupił bilet lotniczy, aby zdążyć na konferencję wyśnioną noc wcześniej. To byli mili ludzie! Miewali problemy nawet większe od Dawida, a na dodatek nie roztkliwiali się nad sobą, a przychodzili na spotkanie, aby pomagać i uzyskać pomoc. Dwa razy nawet umówili się na wspólny spacer po Warszawie: Dawid, Natalia, strażak Wojtek i Chudy, bo oni spali mało. I naznaczony lawiną pacjent z przyjemnością oprowadził nowych pół-przyjaciół po uliczkach, których widok koił jego nerwy. A tydzień później oglądali głupie filmy w akademiku długowłosego Marcina. I nikt z tej grupki nie był świrusem. Dlaczego więc Witek…

- Dawid! – powitał go Jacek. Dogonił go zaraz po wyjściu z metra Dworzec Gdański. – Jednak przychodzisz na ten sabat?

- Robię błąd – odparł Strawski, podając dłoń bezsennemu wykładowcy. – Ale widzę, że nie ja jeden.

- Natalia przyjdzie – powiedział Jacek. – Marcin chyba też. Inni… Nie wiem, ale Wojtek odmówił zabawy. Powiedział, że zmieni grupę, choć zaproszenie na sobotę jest oczywiście aktualne. I nas wciąż lubi. Po prostu nie odpowiada mu szajba Witka.

- Przekonamy się – odparł Dawid.  – Chyba jesteśmy królikami doświadczalnymi w jakimś projekcie Witka, ale to jeszcze nie znaczy, że dzisiejsze spotkanie będzie bezowocne. Zobaczymy.

Dotarła połowa grupy, to jest: Natalia, Zosia, Marcin, Chudy i dwaj spóźnialscy z metra. Wagon stał na bocznicy, ale Witek nie wpuszczał jeszcze pacjentów. Był zdenerwowany, jakby przygotowywał wysoce nielegalny zabieg i być może to utrzymało grupę na miejscu.

- Nie powinno nas tutaj być! – powiedziała Natalia, czerwona z ekscytacji. – Jejciu, ale jazda!

Wreszcie Witek wpuścił odchudzoną grupę. Chyba sam spodziewał się, że jego wierni wielbiciele inaczej spędzą czwartkowy wieczór, gdyż dziwaczny krąg w wagonie składał się zaledwie z dziewięciu krzeseł. Z racji kształtu pojazdu, nie był też okrągły. Elipsa wypełniała kolejową salonkę w połowie – w drugiej części wagonu stały dziwaczne urządzenia, których przeznaczenia Dawid nie potrafił się domyślić. Za to bardzo nie podobały mu się butle z gazem – przy każdym fotelu leżał kilkulitrowy zbiornik. Chryste Panie! Te fotele też pachniały „Z archiwum X” lub Tworkami, gdyż wyglądały jak siedzenia dentystyczne, ino z pasami krępującymi.

- Jak zamierza pan nas przekonać, abyśmy nie wezwali policji? – zapytał przytomnie Marcin.

- Usiądźcie, wszystko wam wytłumaczę – zaproponował profesor, ale nie ruszyli się z rogu przy drzwiach. – No dobrze… dziś spróbujemy moich inhibitorów. Wiecie przecież, że nie mam zgody…

- Gaz? – jęknęła Natalia. Była bardzo ciekawa rozwoju sytuacji, ale udawała oburzoną.

- Tę formę moi współpracownicy przepchnęli przez komisję ministerialną na Słowacji – wyjaśnił Witek. – Poza tym, jest najbezpieczniejsza. Gdy tylko zobaczę coś niepożądanego, po prostu zakręcam zawór. Wiecie, przyswajanie przez płuca…

- Witek, do diabła, to jest wagon kolejowy! – zawył Chudy. – Ty jesteś szalony!

- Po prostu mam szerokie horyzonty – zapewnił psychiatra. Podszedł do Natalii i delikatnie chwycił ją za rękę. Widząc, jak prowadzi ją ku fotelowi, Dawid i Marcin zacisnęli pięści, gotowi do wymiany argumentów fizycznych. Ale nauczycielka potrząsnęła głową i usiadła na fotelu. – Śmiało… - popędzał Witek. – Spełniam tylko obietnicę. W tym gazie dostarczę wam mojego tajnego inhibitora. Domagaliście się terapii chemicznej od samego początku.

- Hm… - Marcin spojrzał na Dawida. – Jak będzie źle, to go zawleczemy na komendę. Ale może on tak na serio…

- Raz spróbujemy – zdecydowała Zosia. – Jeśli Witek nie jest szaleńcem, może to tak na poważnie. A jeśli jest, to chyba nasze ostatnie spotkanie – dodała z uśmiechem. – Z nim. Z wami widzę się w sobotę – doprecyzowała.

Pięć minut później leżeli już, nie wiedząc, czy poddać się próbie, czy zamordować psychiatrę na miejscu. Witek rozwinął ekran i uruchomił prezentację. Na slajdach wszystko wyglądało logicznie, ale bez przesady: czy ta terapia naprawdę wymagała przypięcia pasami do foteli dentystycznych? Gdyby Dawid był sam, nie zgodziłby się. Ale grupa dawała złudne poczucie bezpieczeństwa. Poza tym inni chcieli. Do tego wieczoru, Stroński nie zdawał sobie sprawy, jak zdesperowani byli jego przyjaciele. Kto nie wierzył w terapię, nie przyszedł. Wagonowa szóstka chciała, aby czarna magia odniosła skutek. Nawet Dawid chciał. „Jeśli będę spał normalnie, właściwie nie będę potrzebował pomocy Moniki. A wtedy… cóż, życie może się stać ciekawsze.”

Przyjście asystenta powinno było go zaalarmować, ale młody blondyn wyglądał tak niewinnie i uśmiechał się tak entuzjastycznie, że nawet Dawid pozwolił mu zapiąć pasy. Pacjent odruchowo ocenił wytrzymałość gumowych obręczy i uznał, że może je wyrwać… no, o ile nie zostanie uśpiony tym cudownym gazem profesora. Tuż przed dwudziestą drugą cała szóstka była już przytroczona do siedzeń, a pomocnik Witka zakładał pacjentom maski.

- Tak, jak pokazywałem… - tłumaczył psychiatra. – Wywołam w was pół-sen farmakologiczny i będę mierzył reakcje waszej kory mózgowej. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakie odkrycia możemy razem podarować Nauce.

Podobne zapewnienia nie musiały oznaczać niczego wspaniałego, gdyż Dawid zgadywał, że takie słowa mógłby do swoich pacjentów kierować niegdyś doktor Mengele. Ale Stroński nie krył też ciekawości. „Nasz Daniken będzie musiał zdradzić nam rezultaty. Z własnej woli, albo by powstrzymać nas przed powiadomieniem policji i lokalnej Izby Lekarskiej.” Nie protestował, gdy blondyn nałożył mu na twarz miskę inhalacyjną i przykleił czujnik EKG.

Witek włączył muzykę, a do masek poleciał gaz. Dźwięki Dawid znał z normalnych seansów, a sekretna substancja nie miała zapachu. Ale pacjent niemal od razu poczuł jej działanie – od płuc zaczęła się po jego ciele rozlewać senność. Co to za dziwne uczucie!? Dawid nie pamiętał, kiedy ostatni raz chciał zamknąć powieki i wyłączyć świat na dobre. Zwykle jego sen przypominał utratę przytomności, a teraz odpływał powoli, z dziwną świadomością otoczenia. Gdzieś w polu widzenia wisiał zegar ścienny. W pięć minut upłynęła godzina – to nie były zwykłe halucynacje, Stroński czuł, że jego zmysł czasu staje na głowie. Wtedy nadszedł strach.

Zobaczył je; nad głową każdego ze swoich towarzyszy i domyślał się, że posiada podobną. Co gorsza, aury otaczały także Witka i blond asystenta, ale one przypominały aureole ze świętych obrazów. Poświaty nad uśpionymi pacjentami były cienkie i zdawały się falować, jakby do zamkniętego pomieszczenia wdzierał się zimny wiatr z zewnątrz. Witek zauważył pobudzenie pacjenta, gdyż wskazał asystentowi maszynerię w końcu wagonu. Poruszał się nienaturalnie szybko i takoż mówił. Dawid z trudem rozumiał te zdania.

- Jesteście już gotowi… przynajmniej pan. Jak mówiłem: damy dziś ludzkości coś niezwykłego… oni zaraz tu będą.

Na ekranie pojawiły się znów obrazki. Ale były już nowe, inne i przerażająco konkretne. Dawid wiedział, że fantastyczne szkice istot na ścianie nie były produktem chorego umysłu. Zjawy wyglądały na kolorowe plamy, ale jakaś naturalna symetria wskazywała na żyjącą całość. Żyjącą? Boże, to było szalone. Sen, sen, koszmar.

- Nie spać, zwiedzać! Słuchajcie mnie… - zaczął Witek, gdy Stroński po raz pierwszy spróbował zerwać pasy. Profesor uśmiechnął się, widząc skazane na porażkę próby osłabionej ofiary. – Wiem, że jesteście świadomi. Dawid nawet próbuje opuścić komitet powitalny, ale nie mogę na to pozwolić. Zrozumcie, że to wielki zaszczyt. Moja grupa na Ukrainie widziała Gości, ale nie nawiązała kontaktu. Tu mamy lepsze warunki: próbę pacjentów z odpowiednimi schorzeniami, teren miejski, który je przyciąga, a jednocześnie spokojną wyspę w tym morzu umysłów. Wasze mózgi zwracają ich uwagę. Goście widzą tylko was, jako jedyne punkty energoaktywne w promieniu dwustu metrów. Razem z Pawką spróbujemy zarejestrować kontakt na spektrometrach, ale jeśli coś do was powiedzą…

- Ugh! – sapnął Dawid, wkładając w ten okrzyk zapas sił na najbliższą godzinę.

Właśnie dostrzegł pierwszego. Żaden rysunek nie mógł go przygotować na widok Gościa. Zjawa wyłoniła się; może lepiej powiedzieć: odsłoniła tuż nad głową Chudego i osiadła na jego aurze. Poświaty się zetknęły i Dawid zrozumiał więcej, niźli chciał. Chudy miał najjaśniejszą, ale i najcieńszą aurę. Przyciągał uwagę, ale i był najsłabszym ogniwem. Stroński szacował: Natalia, Zosia, Marcin, Jacek. No i niewiadomo, który w kolejce był Dawid. Ale przecież gość nie był sam. Coś w umyśle więźnia otwarło się. Widział już dziesiątki, setki zjaw, krążących nad astralnym odbiciem Warszawy. One nie dostrzegały setek normalnych, zdrowych, dobrze osłanianych aurami ludzi. Ale pacjenci… oni byli odsłonięci. „Kontakt!” pomyślał Dawid. „Tam istnieje cały świat… wymiar tych stworzeń. Jesteśmy latarniami w nocy i…” Wtedy zrozumiał, że nie tylko latarniami.

Przybysz żywił się. Wyciągał z umysłu substancję, energię, cokolwiek tworzyło aury wokół ludzi. Kolejne zjawy wybierały ofiary – Dawid widział pasożyty nad głowami Zosi oraz Natalii. W ruchach tych istot widział życie, celowość, ale ani śladu inteligencji. W odruchu irracjonalnego rozbawienia, pomyślał, że Witek bardzo się zawiedzie, odkrywając zamiast cywilizacji inteligentnych istot, stado astralnych hien. Niematerialne pasożyty nie mogły zadać fizycznych obrażeń pacjentom, ale Stroński wolał nie sprawdzać, jak szkodliwa jest utrata sennej aureoli. „Nie!” pomyślał, widząc ducha, osiadającego na głowie Marcina.

Wtedy Jacek ocknął się. Zdołał krzyknąć, a Dawid bardziej to zobaczył, niż usłyszał. Poświata pechowego wykładowcy zbladła, a niemal natychmiast trzy cienie wynurzyły się z mroku i przyssały do człowieka. „Strach! Strach je przyciąga!” zrozumiał Stroński. Witek jakby czytał mu w myślach.

- Nie myślcie, że wysyłam was jako ambasadorów, ponieważ sam się boję – tłumaczył. – Wy po prostu jesteście do tego stworzeni. Macie osłabioną odporność… czy może lepiej: podwyższoną wrażliwość na te skraje widma. Sądzę, że Goście widzą nas jak my widzimy zjawy senne. Ale wy, moi drodzy, pozornie chorzy, zaburzeni, przekraczacie granice. Was widzą wyraźniej, tak jak nasze media spirytystyczne i szamani, biorący obcych za duchy. Od zawsze kontakty były zabobonnymi wycieczkami w szaleństwo. Grzyby, kokaina, pogańskie rytuały… - Przerwał, szepnął kilka niezrozumiałych słów do asystenta, a ten poszedł do aparatury kontrolnej. – A dziś jesteśmy gotowi do świadomego porozumienia, zaopatrzeni w cały bagaż nauki i techniki.

Dawid nie mógł ruszyć skrępowanymi dłońmi, ale czuł swobodę mięśni karku. Przechylił głowę w prawo, w lewo, a potem do tyłu i szarpnął. Gumki maski inhalacyjnej pękły, a miska zsunęła się na brzuch pacjenta. Witek wykrzywił usta w drapieżnym wyrazie, ale opanował się niemal od razu. Wskazał Pawce niesfornego więźnia, a sam podszedł do wijącego się transie Jacka.

Dawid nigdy nie był szczególnie zręcznym człowiekiem: po prostu miał szczęście. Kiedy blondyn podchodził w jego kierunku, szarpnął całym ciałem w lewo. Fotel zachwiał się i runął w dół, wraz z pacjentem. Stroński uderzył Pawkę głową w splot słoneczny, a potem obaj upadli na szatańską maszynerię kontrolną. Coś zachrzęściło, Dawid zrozumiał, że uwolnił jedną z rąk, a krawędź ciężkiego fotela urwała gumowy przewód butli. Mieszanka Witka sikała pełnym strumieniem – wprost w twarz blondwłosego asystenta.

Stroński zrozumiał, że musi uciekać, z dala od trucizny. Chwycił oparcie fotela Natalii i z trudem przyciągnął się  w jej kierunku. Wciąż był przytroczony do swojego siedzenia, ale przynajmniej nie wąchał już gazu. Spojrzał w tył i uchwycił najgorszy moment. Aura Pawki gasła niemal z każdym haustem zanieczyszczonego powietrza. Zjawy znad głowy Jacka rzuciły się ku nowemu celowi. Witek musiał usłyszeć hałas, ale zamiast pomagać asystentowi, nakładał maskę. Dawid sięgnął do wiszącej na oparciu drugiego fotela torebki Natalii. Dzięki Bogu, od razu znalazł telefon, wcisnął jedynkę, potem drugi raz jedynkę i…

Poczuł nie tyle ból, co tępe dotknięcie w tyle głowy - gazowa substancja osłabiała wiele systemów obronnych jego ciała, w tym receptory bólowe. Kop, który powinien był go ogłuszyć, stanowił drobną jedynie nieprzyjemność. Wolną ręką chwycił łydkę psychiatry i pociągnął. Senne mięśnie nie były zbyt żwawe, ale i lekarz nie spodziewał się oporu. Padł na swoją ofiarę i przez kilkanaście sekund mężczyźni siłowali się. Niestety, wciąż skrępowany Dawid nie miał szans. Pomoc nadeszła w ostatniej chwili.

Drzwi do wagonu wleciały do środka z jękiem, tyleż efektownym, co zbędnym (nie były zamknięte). Ale dwaj potężni mężczyźni, którzy zaraz potem wpadli do wagonu widać bardzo przejęli się rolą wybawców. Wyższy z nich: mocarny łysol, trzymał w prawej ręce policyjną pałkę, w lewej: paralizator. Jego towarzysz: przysadzisty i długowłosy posiadacz rudej brody, dzierżył coś w rodzaju kuszy. Wchodząca za nimi Monika trzymała automatyczną wkrętarkę, niczym pistolet. Na miejscu Witka, Dawid skręcałby się ze strachu, gdyż taki arsenał sugerował, że przybysze zamierzali wyrządzić komuś znaczną krzywdę, nie zostawiając śladów służbom porządkowym.

- Gaz! – jęknął Stroński.

Brodacz klepnął po ramieniu łysego, a ten chwycił zaskoczoną Monikę i wypadł z wagonu. Wtedy kusznik podbiegł do stolika, sprawnym ruchem założył maseczkę ochronną i dopiero wtedy z rozpędu kopnął Witka w krocze. Kiedy psychiatra zwijał się na podłodze z bólu, brodacz zakręcał kolejne butle.

- Okna! Otwórzcie! Wybijcie! – krzyczał, a Mariola i łysy olbrzym sprawnie pozbawili wagon szyb.

Może po dwóch minutach byli już w środku. Lekarka podbiegła do swojego pacjenta. Uklękła nad Dawidem, sprawdzając puls i nerwowo łkając. Łysy nałożył jej maskę ochronną, a brodacz metodycznie rozcinał pasy potwornego fotela. Dopiero w owej chwili Stroński odzyskał jasność myśli. „Obcy! Oni tu są!” I spojrzał wokół. Zjawy wciąż widział, choć już nie tak wyraźnie. Dwie nadal żerowały na asystencie, ale pozostałe krążyły niespokojnie, jakby wystraszone dziwnymi ruchami w nieznanym im świecie.

- Oni tu są! Jedzą nas! – krzyczał Dawid.

- Morfina – doradził spokojnie Brodacz.

- Nie, to naprawdę… - Wtedy Stroński roztropnie zamilkł, nie  chcąc sprawiać wrażenia wariata.

- Dawidzie! – jęknął Witek, powoli odzyskujący zmysły. – Widziałeś ich? Słyszałeś? Co mówili? Czy chcą nawiązać kontakt?

- Poniekąd – odparł z trudem pacjent. Mimo bezwładu mięśni, podniósł się na kolana, sięgnął po maseczkę Natalii i nałożył ją na twarz prześladowcy. Odkręcił kurek. – Przekonasz się.

- Niedobrze! – krzyknął brodacz. – Garniak i ten chudy nie żyją. Musimy spadać.

- Oni… - zaczął Dawid, nie mogąc jednak oderwać wzroku od przerażonej twarzy Witka.

- Wszystko będzie dobrze… Pogotowie już tu jedzie – zapewniła Monika. – Będzie z nimi psychiatra. Pomogą im…

- Idziemy! – dobitnie stwierdził Łysy.

Chwycił Monikę za ramiona i patrzył jej w oczy kilkanaście sekund, aż ta kiwnęła głową. Potem wrócił do Dawida i postawił go na nogi. No, przynajmniej próbował. Zwiotczale mięśnie omawiały posłuszeństwa. Pomógł im Brodacz. Chwycił Strońskiego z prawej strony i tak wyszli z wagonu, ciągnąc półprzytomną ofiarę. Kusznik spojrzał jeszcze na Witka i Pawkę, potem skierował wzrok na Dawida. Ten potrząsnął głową.

- W sumie, sami zasłużyli – burknął Brodacz. – Nie ma moje sumienie.

- Jak… - szepnął Dawid, gdy odchodzili od przeklętego wagonu.

- Rawska wiedziała, że coś z Witkiem jest nie tak – wyjaśnił Brodacz. – Gdy zrozumiała, że sama nie da rady, kazała mi go śledzić. A Artur chroni nas przed nieprzewidzianymi kłopotami.

Dochodził ranek, ale ciemne chmury wciąż spowijały niebo. Maszerowali przez mokre torowisko, słysząc w oddali syreny policji oraz ambulansów. W ostatnich chwilach podwójnej wizji, Dawid dostrzegał setki, tysiące kolorowych zjaw, unoszących się nad czarną Warszawą. Ale obcy nie widzieli sąsiadów z krainy jawy: mijali ich w niezrozumiałym tańcu. Tylko wagon na bocznicy świecił nieziemskim blaskiem, ale i ten przygasł, kiedy umysł Dawida spłukała ostatnie drobiny psychoaktywnej substancji.

- Do furgonu – polecił Brodacz. – Nie możemy go odwieźć do szpitala, bo pieski zaczną zadawać pytania. Zostawimy go u moich przyjaciół, a potem zajmę się formalnościami. Przy odrobinie szczęścia, utrzymam go z dala od śledztwa.

- Kto… - szepnął Dawid. Potem, w atawistycznym odruchu uprzejmości, przedstawił się. – Dawid Stroński, Monika leczy mnie z bezsenności.

- Artur Nowak – odparł Łysy. – Były sierżant. Przypadkowa archeologia. – Widząc niewyraźne oblicze ciągniętego towarzysza, wyjaśnił: – Zasypało mnie w irackim grobowcu. Monika pracuje nad moją klaustrofobią.

- Co? ja? – zapytał zirytowany Włochacz. – Jerzy Wawelski, nie jestem pacjentem. Ona mi za to płaci. A teraz: Rawska, otwórz drzwi boczne. Jedziemy na Aleje Wojska.

- Twoi przyjaciele nie będą zadawać pytań?

- Zwykle nie zadają – odparł Wawelski, więcej tłumacząc niż mówiąc. – Ruchy, ruchy, pieski są już miejscu.

Dawida położono na tylnym siedzeniu wana. Monika usiadła obok, obejmując mocno swojego pacjenta. Stroński czuł się dobrze, bardzo dobrze z tym ciepłem i bliskością. Co więcej, czuł się senny i już zamykał oczy, gdy wspomniał tysiące duchów, skrzących kolorami z innego świata.

- Śpij, jestem przy tobie – zapewniła Monika.

Była. Niestety, nie tylko ona.

Adam „WTFApoc” Podlewski

Wrzesień 2012



Artykuł opublikowany 12 grudnia 2014 przez: A. Podlewski

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
A fructibus eorum cognoscetis eos
  WTF Wykrot