Catapultam habeo!

W stronę słońca

Był to właściwy dzień, aby schwytać kacerza na gorącym uczynku. Ojciec Marco rozkoszował się wiosennym słońcem i czystym powietrzem. Marcowy deszcz niedawno zmył Wenecję, dlatego smród portowej części miasta nie dawał się jeszcze we znaki. Duchowny wyszedł rano z prefektury i ruszył ku wschodniej części wyspy, Dzielnicy Zamkowej. Była to okolica zamieszkiwana przez marynarzy, mniej zasobnych armatorów, a od niedawna także przez uczonych. To oni wyrobili marną markę nadbrzeża – im więcej księgarzy, lekarzy i szalonych gryzipiórków się tam osiedlało, tym niżej spadały ceny wynajmu kamienic. Odpowiednio – im mniejszych pieniędzy żądano dom, tym więcej szalonych badaczy tam ściągało. „Circulus vitiosus” pomyślał ojciec Marco, ale bez żalu. Odpowiadał mu fakt, że niemal wszystkich podejrzanych o czary, herezje i inne niebezpieczne sprawki mógł znaleźć w jednym miejscu.

Zapłacił miedziakami gondolierowi i wysiadł przy ujściu kanału. Port był tak zatłoczony, że nawet smukła gondola nie mogła wyślizgnąć się na wody zatoki. Dominikanin uznał, że dalej pójdzie już piechotą. Marsz bagnistymi uliczkami Wenecji (zwłaszcza w Dzielnicy Zamkowej) do przyjemnych nie należał, ale służba nie drużba. Padre Marco miał do przesłuchania niebezpiecznego heretyka.

No dobrze – przesadzam. Ani kacerz nie był aż tak kacerski, ani zbyt niebezpieczny. Raimondo „Mirabili” di Patta należał do licznej grupy weneckich uczonych, mających o sobie bardzo wysokie mniemanie, cierpiących na chudość kiesy i dorabiających pokątnie wróżbami lub handlem heretyckimi księgami. Ani dla wyprutych wnętrzności gołębi, ani dla kilku, zmiętych egzemplarzy streszczenia pism Kalwina ojciec Marco nie wstawałby tak rano, zwłaszcza po długim posiedzeniu Trybunału poprzedniego wieczoru. Ale gdy młodszy radca Świętego Oficjum, przedstawiciel ojca Jana w Trybunale Sześciu słuchał obszernych i – szczerze mówiąc – niezbyt pasjonujących przemów Patriarchy Giovanniego, Inkwizycja pracowała swoimi torami. Luca wreszcie wysuszył znalezione na zatopionym wraku zwoje, a kiedy ojciec Marco wrócił po północy do prefektury, mógł odczytać, co przewoziła tajemnicza barka z Treviso. Treść rachunku bardzo go zaciekawiła, a nawet zaniepokoiła, ale działanie odłożył do następnego ranka. Pokorny sługa Świętego Oficjum nie zaliczał się do ludzi leniwych, ale taki był podejrzany alchemik. Padre Marco postanowił się wystać i ze świeżą głową wyruszyć do pracowni naukowca.

Tym razem nie wziął ze sobą Braci. W istocie ze sobą nie spokrewnieni, Matteo i Luca służyli jako świeccy asystenci inkwizycji już od kilku lat. Trybunał wlepił im pokutę za piractwo, albo ostentacyjną lubieżność, ale po odbyciu kary zostali, polubiwszy służbę Panu, ojca Marco oraz regularne wypłaty. Bardzo się przydawali – Matteo był wirtuozem, jeśli chodziło o robotę pałką, a Luca umieszczał w tarczy bełt z odległości trzystu kroków. Wbrew pozorom nie byli głupi, a braki w wykształceniu nadrabiali pobożnością i zapałem do pracy. Jednak inkwizytor nie zabrał ich na spotkanie z Raimondem. Nie spodziewał się większych problemów, gdyż naukowiec nie wyglądał na gotowego do stawiania oporu, a nawet na zdolnego do szybkiej ucieczki.

Marco dotarł do drewnianego, piętrowego domu uczonego. Pokryty ozdobną fasadą, ale niemal rozpadający się budynek nie był jednak tak zupełnie martwy. Raimondo zatrudniał dwójkę służących, ale na czas eksperymentów odprawiał ich precz. Z podwórka za domem do uszu inkwizytora dochodziły podejrzane odgłosy. Przyśpieszył kroku, podnosząc swoją laseczkę. Był gotowy do obrony, jeśli okazałoby się, że naukowiec jednak okaże wolę walki.

Padre Marco był wysokim, muskularnym mężczyzną w wieku chrystusowym, a jego sprężysty chód sugerował, że nie od zawsze nosił dominikański habit. Doskonale zadbany, hiszpański zarost przywodził na myśl strasznych konkwistadorów meksykańskich, albo i gorzej: inkwizycję Korony Hiszpańskiej. Marco lubił wyglądać na niebezpiecznego, gdyż to znacznie ułatwiało mu pracę. Ale swoje w życiu widział, wiele umiał i w razie kłopotów potrafił o siebie zadbać. Jednak słysząc dziwaczne odgłosy z warsztatu Raimonda żałował, że nie ma z nim Matteo i Luca.

Podszedł do drewnianej szopy, skąd rozlegały się niezidentyfikowane dźwięki. Nasłuchiwał, a także wąchał, gdyż do jego nozdrzy dotarł niewiarygodny smród. Inkwizytor nie miał pojęcia, co ów zapach oznacza – choć wyczuwał w powietrzu woń siarki, nie stwierdzał innych oznak aktywności Złego. Z resztą do Raimonda nie pasowała nekromancja ani pakty z demonami – badacz był zbyt strachliwy. Jednak bywał też głupi i jeśli nawet nie zajmował się przeklętymi sztukami, mógł pichcić coś, co stwarzało realne zagrożenie dla mieszkańców Dzielnicy Portowej.

Padre Marco wyciągnął spod habitu niewielką szałamaję. Drewniany flet był prostym instrumentem o przyjemnym dźwięku, ale nie tylko za to cenił go inkwizytor. W środku tuby tkwiła strzałka z jadem pewnej małży. Dawka nie była – oczywiście – śmiertelna, ale wystarczała, aby uśpić dorosłego mężczyznę, nawet o tuszy Raimondo. Ojciec Marco chwycił szałamaję w prawą dłoń, lewą pchnął drzwi od szopy, po czym wskoczył do środka i przybrał pozę Flecisty z Hameln. Okazało się, że ostrożność była uzasadniona.

Raimondo „Mirabili” di Patta był niskim, łysawym mężczyzną o pokaźnej tuszy, ale i niewiarygodnej czujności. Kiedy usłyszał trzask bramy, odskoczył od wynalazku i sięgnął po leżącą na stole kuszę. Podniósł ją i wycelował, zanim padre Marco opanował zdziwienie. Inkwizytor patrzył na warsztat naukowca i dziwaczny kształt, wydający niepokojące dźwięki.

- Szczęść Boże! – powiedział odruchowo, po czym wbił wzrok w maszynerię.

Z wielkich, śmierdzących kwasem, siarką i żelazem kadzi odchodziły trzy rurki, wszystkie prowadziły do ogromnego, skórzanego wora, powoli napełniającego się chemicznymi wyziewami. Pokrowiec był przytroczony solidnymi linami do wiklinowego kosza, ale ten ostatni element nie wydał się ojcu Markowi aż tak podejrzany. Inkwizytor podjął decyzję – naukowca należało unieszkodliwić, a potem pytać. Wycelowana kusza nie nastrajała duchownego ekumenicznie.

- Rzuć t… - krzyknał Raimondo, ale zawahał się. Nie wiedział, czy ma do czynienia z fletem, szałamają czy niewielką surmą, a uczony był bardzo skrupulatny w takich ocenach. Na ledwo sekundę spuścił kuszę z linii strzału, dając dominikaninowi czas na wzięcie wdechu.

Strzałka wyskoczyła z instrumentu i pewnie poleciała ku ofierze. Żyjący niemal pięć lat w wenezuelskiej dżungli duchowny nie zapomniał umiejętności, które wiele razy ratowały mu życie. Trafił Raimonda prosto w ramię, zmniejszając do minimum ryzyko nieprzyjemnych skutków ubocznych paraliżującej toksyny, a przy tym zmuszając go do wypuszczenia z rąk kuszy. Badacz zachwiał się, chwycił broń lewą ręką, ale nie był już w stanie nacisnąć spustu. Runął na plecy, wpadając do wiklinowego kosza i krztusząc się dramatycznie.

Marco poczuł ukłucie strachu. Czy przesadził z dawką trucizny? „Boże, jeśli go zabiłem, zesłałem na kacerza wieczne potępienie!” pomyślał z przerażeniem. Niemal równie silnie obawiał się konsekwencji złamania procedur. Od początku działalności Święte Oficjum kierowało się zbiorem praktycznych maksym, z których piąta mówiła: Martwi się nie spowiadają. „Muszę mu pomóc!” uznał dominikanin i ruszył ku piekielnej maszynerii.

Nawet służba we flocie papieskiej, podróż do Nowej Hiszpanii i cztery lata życia wśród Indian nie przygotowały ojca Marco na wszystkie niespodzianki. Kiedy pochylał się nad cierpiącym podejrzanym, wiedział już, że popełnił błąd. Pocisk wbił się nie w ramię uczonego, a w bufiasty rękaw jego kurty, najwidoczniej nie wyrządzając żadnej szkody. Raimondo czekał tylko, aż przeciwnik podejdzie…

- Puka się! – sapnął wynalazca i wbił wyrwana z ubrania strzałkę w bok inkwizytora.

„Niedobrze!” pomyślał ojciec Marco i rozpoczął walkę o życie. Co prawda nie sądził, aby Raimondo chciał i był zdolny zabić go osobiście, ale uczony z pewnością znał szemranych lekarzy, potrzebujących zwłok do sekcji. Lepiej było nie ryzykować sytuacji, w której przyjaciel wynalazcy zaofiarowałby pozbycie się problemu. Inkwizytor runął na przeciwnika, znów wpychając go do kosza. Jednocześnie sięgnął ku bokowi, wyrwał strzałkę i wbił ją w ramię naukowca. Sapiący i ogarnięty bojowym szałem Raimondo nie zauważył ciosu. Ściskał gardło dominikanina, śmiejąc się jak szalony.

Padre Marco też szybko uznał, że cała sytuacja była dość śmieszna. Mężczyźni leżeli w koszu, trzymając się w mocnym chwycie. Tuż nad nimi wciąż pracowała diabelska maszyneria, a zapach siarki wyciskał łzy. Tak, było to zabawne i inkwizytor dołączył do rechotu wynalazcy. Uściski zelżały, a wichrzyciel i stróż porządku dusili się nieporadnie i jakoś serdeczniej, chyba przeczuwając, że jeden bez drugiego istnieć nie może. Marco zdołał jeszcze zrozumieć, iż ogarniająca go słabość to już działanie trucizny, ale nie zaprzestawał śmiechu, nie chcąc psuć wesołej okazji. W końcu obaj zapaśnicy stracili siły, a chwilę później także przytomność i na dobre padli sobie w ramiona, zasypiając w ekumenicznym uścisku.

Obudzili się już dobrze nad Adriatykiem.

Pierwszą rzeczą, którą zobaczył ojciec Marco była mewa, lecąca tuż obok krawędzi kosza. Ten widok bardzo go rozweselił i duchowny znów wybuchnął serdecznym śmiechem, do którego dołączył ledwo przytomny Raimondo. Dopiero, kiedy mewa zniknęła, a widok nad krawędzią kosza zasłoniła pierzasta chmura, inkwizytor zrozumiał, że coś się nie zgadzało. Szedł do szopy, wdał się w szamotaninę z wynalazcą…

- Raimondzie… - powiedział poważnie. – Puść mnie. Chyba zaszły nieprzewidziane okoliczności.

Wstali razem, a tylko niezwykły refleks Marco uratował naukowca. Raimondo wyjrzał za krawędź kosza, a dokładnie w tej chwili balon wyleciał z chmury. Wenecjanin zrozumiał, że patrzy w dół, na spokojną powierzchnie morską, rozciągającą się dobrą milę pod nim. Odskoczył od burty tak gwałtownie, że uderzył w przeciwległą ściankę, stracił równowagę i runął w dół. Inkwizytor chwycił go za nogę i wciągnął  szamoczącego się wynalazcę do gondoli. „Zasada numer pięć: Martwi się nie spowiadają!” pomyślał dominikanin.

- Spokój! – warknął duchowny i sięgnął do torby. Chciał zaaplikować naukowcowi drugą strzałkę, tak aby na dobre go spacyfikować. Niestety, podczas szamotaniny część szpargałów inkwizytora wysypała się, nie tylko do gondoli. Marco puścił więc Raimonda i powiedział poważnym głosem. – Jeśli będziesz panikował, wyrzucę cię za burtę!

- A… aha… - potwierdził Wenecjanin. Z balonu właśnie zsunęła się deska, zapewne do niedawna zdobiąca sufit szopy wynalazcy.

- Czy zdajesz sobie sprawę, co się stało? – zapytał dominikanin.

- Mam nadzieję, że to sen po twojej truciźnie – odparł Raimondo, starając się za wszelką cenę nie patrzeć za krawędź kosza.

- To ty zbudowałeś tę machinę piekielną? – zapytał Marco. On kiwnął dumnie głową. – Jak to…

- Elementarne, proszę ojca – przerwał mu Raimondo. Mężczyzna uspokoił się natychmiast, przechodząc od paniki do pełnego samozadowolenia wykładu. – Czytałem dzieło „O żywiołach” Aristanosa z Cypru i tam znalazłem wzmiankę o podobnym eksperymencie, na mniejszą skalę, oczywiście. Sam myślałem nad takim pojazdem, a kilka miesięcy temu usłyszałem, że w Treviso bracia Giaseppo wyodrębnili ogniste powietrze z kwasu siarkowego i… - Nagle przerwał, zmieszany. – Nic nie powiem! Nie będę współpracował z tyrańską klechokracją!

- Na to już wpadłem – mruknął Marco, masując miejsce ukłucia. – Synu, nie wiem czy wiesz, ale znajdujemy się milę rzymską nad powierzchnią morza. Twój wehikuł wyleciał przez dach szopy, kiedy zmorzył nas sen. Jeśli nie wymyślisz sposobu na sprowadzenie tego diabelska w dół, ja też już nie będę mógł współpracować z tyrańską klechokracją, a ty nie wrócisz do budowania pogańskich machin.

- No… - Raimondo przełknął ślinę, ukradkiem spojrzał w dół (pożałował tego), po czym ciężko usiadł na dnie gondoli. – Odkryłem, iż żelazo zanurzone w kwasie siarkowym wydziela powietrze wzbogacone żywiłem ognia. Takie wyziewy są łatwopalne i ulatują do góry. Potem przypomniałem sobie, co Mistrz ze Stagiry pisał o żywiołach i jak Aristanos próbował to wykorzystać. Zamówiłem ten wielki wór na Giudecce… ale, na Boga!, nie podam żadnych adresów…

- Wiem, wiem. Ale księgarza, który ci sprzedał ten paradny traktat trzeba by popędzić przed Radę Dziesięciu…

- Ja już wiem, co wy tam robicie! – jęknął di Patta. – Chcecie palić książki!

- Czasem. Ale zazwyczaj napominać czytelników – odparł don Marco.

W rzeczywistości inkwizycja ksiąg nie paliła. To znaczy: czasem szedł z dymem jakiś pornograficzny szmatławiec lub zmurszały dublet, ale prawdziwie cennych kodeksów niszczyć nie należało. Na tej polityce zaważył nie tylko szacunek ojców inkwizytorów do słowa pisanego, ale przede wszystkim względy praktyczne. Druki były drogie, a marnotrawstwo zakrawało na grzech. Poza tym traktaty naprawdę plugawe lądowały w bibliotekach Świętego Oficjum, gdzie były pilnie studiowane przez zaufanych ojców. Istniał też trzeci powód: bezpieczeństwo. Nikt nie wiedział, co się w jakimś bezbożnym grimuarze kryło, a obróbka termiczna była najgorszym sposobem sprawdzenia. Czasem odpalało się (dosłownie!) groźne zaklęcie. Padre Marco znał przypadek, kiedy trybunał w Weronie (miejski, nie papieski; amatorzy!) odnalazł wyjątkowo bluźnierczy traktat nekromancki, po czym zarządził spalenie na rynku. Niestety, oprócz potężniej księgi trzeba było spopielić też czternaście żywych trupów, które powstały w czasie przypiekania kart z inkantacjami. Cóż, inkwizycje municypalne nie zawsze przestrzegały Złotych Zasad.

- Dobrze, mów co dalej – zażądał Marco. – To ty kupiłeś kwas z Treviso? – On skinął głową. – I tego wyrabia się ogniste powietrze?

- Tak. Przyrządziłem gaz z kwasu i opiłków żelaza. Zacząłem napełniać powietrzem ognistym. Jako żywo – unosi się do góry. Żywioł lżejszy od powietrza, cięższy tylko od boskiego eteru, ciągnie ku swemu miejscu w przyrodzie, ku sferze ognia pod sklepieniem niebieskim…

- Możesz mi oszczędzić wykładu – przerwał Marco. – Jak planowałeś lądować tym diabelstwem?

- Lądować… - powtórzył Raimondo bezradnie.

- Zacny mędrcu, czy w swojej dalekowzroczności nie zastanawiałeś się nad problemem powrotu na ziemię? – jęknął inkwizytor.

- Nie chciałem dziś lecieć! – wybuchnął naukowiec. – Gdyby nie szpiegostwo ojca, represje wobec sztuk wyzwolonych i kleszy wstręt do wiedzy, pracowałbym spokojnie nad moim wynalazkiem i w końcu opracował sposób regulacji wysokości… - Zerknął znów za burtę, ale tylko na sekundę. Od czasu pobudki w kumulusie, wznieśli się jeszcze wyżej, na dobre dwie mile i pędzili na południowy wschód, niesieni wiatrem. – To wasza wina! Tłumicie swobodę badań naukowych! U Turków nawet bardziej się uczonych mężów ceni…

- Zabawne, że o tym wspominasz, synu – odparł ojciec Marco. Usiłował za pomocą dłoni oszacować wysokość słońca nad horyzontem, a przez to ustalić dokładny kierunek lotu i – być może – szerokość geograficzną. Niestety, w czasach służby w marynarce uczono go mierzyć niebo, ale jedynie z poziomu morza. – Jeśli dobrze określam nasz kierunek, to lecimy właśnie do Bisurmanów. Przy tym kursie, zniesie nas na pasmo Welebitu, a może i dalej, na posiadłości Osmańskie. Nie wiem, czy dobrze obliczam naszą prędkość, ale jutro o tej porze będziesz mógł nauczać alchemii Janczarów, albo Uskoków w służbie habsburskiej, jeśli będziemy mieć szczęście i wylądujemy po zachodniej stronie gór. – Spojrzał w górę, na nadęty balon. – Choć z drugiej strony to nawet na miejscu chrześcijan, na widok latającego demona najpierw posłał bym mu sto strzał, a potem pytał o Arystotelesa.

Na wieść o tym, że dryfują w stronę wojennego pogranicza, Raimondo zbladł jeszcze bardziej. Mimo wszystko wolał inkwizycję wenecką od urzędników sułtana. Od razu spokorniał, a to dobrze rokowało duszy grzesznika. „Cóż, chyba pojednam z Bogiem kolejnego wywrotowca. Szkoda tylko, że rozgrzeszenie tak szybko mu się przyda…” pomyślał ojciec Marco. A na głos dodał. – Synu, okaż skruchę, póki czas.

- Ja nie chcę umierać! – jęknął Raimondo. – Musi nas ojciec sprowadzić na ziemię!

- Przykro mi, to nie ja jestem genialnym wynalazcą – zauważył dominikanin. – Tylko skromnym sługą Pana. Synu, czy żałujesz…

- Ojciec się pomodli o jakiś wiatr… w dół! – ciągnął rozpaczliwie badacz.

- Dobrze… - westchnął padre Marco. – Zastanówmy się spokojnie. Mówisz, że jak działa ta maszyna?

- Powietrze zmieszane jest z żywiłem ognia – tłumaczył Raimondo. – Gorąc będzie ciągnął balon tam, gdzie jego miejsce, to znaczy do sfery ognia pod Księżycem. Choć Boski Plato i jego uczniowie twierdzili, że to Słońce jest centrum wszechświata…

- Ugh, kolejny nowinkarz – mruknął zirytowany don Marco. – Pewnie by ci się spodobał traktat szanownego kanonika Nicolausa Copernicusa z dalekiej Warmii. Zacny ten i pobożny ksiądz pisał wspaniałe traktaty o monecie, ale na starość zdziczał zupełnie, zaczął gwiazdy oglądać i wyszło mu z tych oglądów, że ziemia wokół słońca krąży i to ogień centrum wszechświata jest. Cóż, ciekawe, imprimatur ma, ale pożyteczniejsze pisma są o pieniądzu. A kogo obchodzi, jak się Ziemia kręci, kiedy się moneta psuje i ekonomija zamiera? – Inkwizytor zauważył jednak, że Raimondo go nie słucha, a szepcze modlitwy i ściska rozpaczliwie kuszę, jakby to była relikwia Krzyża Świętego. – Dobrze, załóżmy, ze twoje teorie są prawdziwe, ogień do ognia idzie i z tego powodu balon nasz się w górę wznosi. Co się z nami stanie?

- Boże, spłoniemy! – jęczał wynalazca. – Wzniesiemy się do sfery ognia, a tam pochłonie nas żywioł bezlitosny.

- Ugh, durnyś! – warknął ojciec Marco. – Jak wysoko nad Ziemią znajduje się księżyc?

- Maur Alfargani pisał, że sześćdziesiąt cztery promienie ziemskie – odparł drżącym głosem naukowiec. – Będzie z jakieś dwieście osiem tysięcy pięćset mil rzymskich.

- Dwieście osiem tysięcy pięćset czterdzieści jeden i dwie trzecie, zakładając, że wyliczenia Bisurmana są trafne i Ziemia ma średnicę sześciu tysięcy pięciuset mil. Co jednak nie wydaje się właściwe, gdyż kapitan Magellan… nie ważne. Z jaką prędkością się wznosimy?

- No… lecimy już z cztery godziny, wznieśliśmy się na pięć mil…

- Trzy, najwyżej – poprawił do Marco. – Policz prędkość! Zanim przebędziemy połowę dystansu do sfery ognia, tysiące razy giniemy z głodu i pragnienia… - Z pewnością chciał pocieszyć Raimonda, ale nie do końca mu się udało. Badacz wrócił do modłów i krańcowej rozpaczy. – Słuchaj mnie! – huknął inkwizytor. – Nie zginiemy z głodu.

- Nie? – zapytał wynalazca z nadzieją.

- Oczywiście, że nie – zapewnił do dominikanin. – Patrz na balon. Im wyżej się wznosimy, tym bardziej puchnie. Powietrza jest coraz mniej, a ogień ze środka chce się wydostać. Najdalej za trzydzieści zdrowasiek skóra pęknie, a my spadniemy do morza. – Przerażony Raimondo zawył. – Ale doceń pozytywne strony tej sytuacji. Nie dostaniesz się w łapy Turków – zauważył don Marco, ale niewiele to pomogło. – Zginiesz na ołtarzu nauki. Pisarze i odkrywcy przyszłych epok będą cie chwalić, jako pioniera. – Raimondo zamilkł, ale inkwizytor szybko popsuł jego heroiczny samozachwyt. – O ile ktoś się dowie, co zaszło. – Raimondo znów wybuchł płaczem. – Dobrze, już dobrze. Coś wymyślę – obiecał Marco.  Nie przychodziło mu nic do głowy, ale chciał uciszyć towarzysza na te ostatnie chwile życia. – A tak przy okazji, może jednak byś się wyspowiadał, synu?

Balon puchł, a skóry trzeszczały. Kiedy inkwizytor i badacz leżeli, zmożeni działaniem jadu, aerolot wypełnił się ognistym powietrzem i wzniósł do góry, jakimś cudem nie pękając podczas przebijania dachu. Z pewnością pojazd nie był przystosowany do sterowania – Raimondo na tym etapie prób nie myślał nad drugorzędnymi szczegółami. Dominikanin nie był uczonym fizykiem i chyba dlatego rozumował szybko, a skutecznie.

- Czekaj, bracie – przerwał wynalazcy żal za grzechy. – A jeśli wypuścimy z balonu część ognistego powietrza, to czy nasz ciężar i skłonność materii do żywiołu ziemi nie przeważą wpływ ognia i nie ściągną nas w dół?

- Nie mogę spuścić „części”! Nie mam żadnego zaworu – zauważył Raimondo. – Albo zrobimy dziurę…

- Właśnie – potwierdził don Marco.

Zanim wynalazca zdążył zaprotestować, inkwizytor wyrwał mu z dłoni kuszę, naciągnął ją i naładował feralną strzałką. Następnie wycelował w bok skórzanego balonu i wypuścił zaimprowizowany bełt. Ten przebił powłokę, wpadł do środka, ale był za lekki, aby spruć czaszę do drugiej stronie. Śmierdzące siarką powietrze zaczęło wyciekać z balonu. Zatrzymali się, zawiśli, a potem zaczęli powoli obniżać swój lot. Wprost ku Adriatykowi.

- Proszę ojca… - wybełkotał Raimondo. – Czy pamięta ojciec, że znajdujemy się na środku morza?

- Tak, dlatego wracaj do spowiedzi – poradził Marco. – Jak prawdziwi Wenecjanie, przynajmniej zginiemy na morzu, nie w chmurach. Ale: ufaj Bogu!

Trochę trwało, zanim dotarli opadli. Ogniste powietrze wyciekało leniwie, wiatr wciąż niósł ich na wschód, a co chwila kolejny podmuch podrywał kosz w górę. Jednak lądowali. Nie widząc na znikąd ratunku, Raimondo „Mirabili” di Patta wyznał wszystkie grzechy, zapewnił o przywiązaniu do Kościoła, wierności prawom Wenecji oraz obiecał nie zajmować się już pokątnymi eksperymentami (zbliżające się tafla wody bardzo uprawdopodabniała te śluby). Z zawodowego przyzwyczajenia padre Marco wydobył z pokutnika nazwiska przemytników kwasu, skorumpowanego nadzorcy portowego oraz (już zupełnie przy okazji) listę zakazanych ksiąg, które oferował znajomy Raimonda, księgarz z San Croce. A Bóg zlitował się nad szczerym żalem penitenta, gdyż podesłał powietrznym rozbitkom płynący z Rijeki statek.

Lądowanie mieli twarde i dość malownicze. Kiedy uderzyli o pokład i zaokrętowali się na karace, załoga jednostkę opuściła, do czego zachęcił ich osobistym przykładem kapitan Boracco. Nie sądźmy surowo dowódcy oraz jego załogi, z pełnym przerażenia rykiem skaczących za burtę – Wenecjanom wylądowało na pokładzie skórzaste monstrum, pachnące siarką. Dopiero kiedy ojciec Marco zaczął śpiewać chrześcijańskie modlitwy, lwy morskie dopłynęły do burt i dały się wciągnąć na pokład. Zażenowany Boracco nie zadawał zbędnych pytań uznając, że obecność znanego wynalazcy i ojca inkwizytora w maszynie latającej jest zupełnie naturalnym zdarzeniem w tej części Adriatyku. Ugościł pasażerów, a przed zachodem słońca przybili do weneckiej redy.

Padre Marco nie zostawił raportu dla ojca Jana. Raz: uznał, że skrucha Raimonda była szczera, dobro duszy pechowego badacza nie wymaga kontynuacji postępowania, poza tym nie był pewien, czy jego przełożony uwierzy w bzdury, które musiałby w relacji napisać. Dlatego sporządził opis zdarzeń i schował go archiwum prefektury na półce z wyjaśnionymi sprawami. Papiery trafiły pod fiszkę „P”, między „Podpaleniem kaplicy Świętej Zofii”, a „Podżegaczami z Giudecci. Porządkujący zapisy Luca nigdy nie zadawał zbędnych pytań.

A Raimondo „Mirabili” di Patta porzucił projekty budowy balonu, choć nie przestał zajmować się szemranymi badaniami, które jeszcze wiele razy napędziły mu nielichych kłopotów. Jest to jednak temat zupełnie innej opowieści.

Adam Podlewski

Kwiecień 2010


Komentarze (6):


19 marca 2012 18:33 markusz pisze:
+1 [1] [+] [-] Odpowiedz
bardzo przyjemnie się czyta. niezły start :)
19 marca 2012 23:53 Wojo pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
Ostatnie zdanie: "Jest jednak temat" - "Jest to jednak..."
20 marca 2012 22:04 A. Podlewski pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
Bóg zapłać, synu, za pilne głoszenie Słowa Polskiego...
21 marca 2012 16:50 Galileo pisze:
+1 [1] [+] [-] Odpowiedz
Czy po dacie "Kwiecień 2010" można się spodziewać, że powstało więcej opowieści o Padre Marco albo Raimondo di Patta? :>
21 marca 2012 17:31 A. Podlewski pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
powstały.
ale czekają na imprimatur
22 marca 2012 14:48 Galileo pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
Zatem nihil obstat? ;)

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
A fructibus eorum cognoscetis eos
  WTF Wykrot