Catapultam habeo!

Za Każdy Kamień Twój

Za Każdy Kamień Twój...

I Miasto, Mieszkańcy, Miłość

Warszawa kazała petentom czekać długie godziny. Bez celu innego, niż pokazanie absolutnej dominacji nad ludźmi. Oni byli tylko białkowymi automatami; ona: bytem prawdziwie żyjącym, złożonym z betonowego ciała i cyfrowej duszy. Już samo przyjęcie przedstawicieli homo sapiens wyglądało na łaskę Miasta. Słowacki siedział na cokole i obserwował burmistrza Wilczka oraz innych członków delegacji, wchodzących do ratusza oficjalnym wejściem. Warszawa nawet usunęła z Placu Bankowego budowniczych i czyścicieli, aby robotyczni słudzy miasta nie straszyli mieszkańców. Ale w środku budynku nie sposób było zamaskować oczywistości: Miasto żyło, władało i łaskawie pozwalało egzystować ludziom. Dwunożni stanowili element niezbędny w ogólnym biegu rzeczy, ale każdego białkowego robotnika można było wymienić na inny egzemplarz. Tylko Warszawa była wieczna, jedna, konieczna.

Radosław Wilczek szedł na czele delegacji, utrzymując pozory spokoju. Bał się, ale świadomość, że radni boją się jeszcze bardziej, utrzymywała go w ryzach. "Jestem odpowiedzialny za tych ludzi" powtarzał. "JESTEMODPOWIEDZIALNY..." Niemal podskoczył, kiedy z windy wyszedł automat strażniczy. Ale sześcionożny robot nie zasypał intruzów gradem kul, tylko spokojnie odszedł ku południowemu skrzydłu ratusza. Delegacja weszła do kabiny.

- Nie dam rady - szepnął Karolinie Jackowiak, radnej z Bemowa.

- Dasz, dasz. Świetnie ci idzie - odparła kobieta, delikatnie ściskając dłoń zwierzchnika.

Ten gest powinien był dodać otuchy burmistrzowi, ale Radosław zamiast tego zauważył, że Karolinie było trochę łatwiej - ostatecznie nie ona miała rozmawiać z Wieczną Warszawą. Fakt, że poszła z nimi, dowodził odwagi; to, że nie zaofiarowała się negocjować z Miastem - rozsądku. "Wszystko spada na mnie" pomyślał Wilczek. "I jeśli nie podołam, nie tylko sam trafię do Kompostowni Radiowo, to jeszcze nie uratuję nikogo."

- Tylko spokojnie - szepnął Jan Szcześniak, przedstawiciel Bielan. - Warszawa nas potrzebuje, teraz więcej niż kiedykolwiek. Jeśli prawdziwe są te doniesienia z rubieży Wesoła-Góraszka, Miasto musi się bronić. A my możemy mu to ułatwić lub utrudnić.

Radny chyba sam nie wierzył swojej teorii, ale pozostali byli mu wdzięczni za słowa otuchy. Wilczek spojrzał na towarzyszy: Bielińskiego z Wilanowa, Bacę z Włochów, Janecką z Wawra i Kotowskiego z Białołęki. Ten ostatni zaczął mówić swoim szybkim, wysokim głosem:

- Pamiętaj, co ustaliliśmy. Warszawa jest szalo... wrażliwa. - Nie dokończył zdania, a jego towarzysze odruchowo podnieśli oczy ku sufitowi. Miasto mogło podsłuchiwać ich na każdym kroku. Zapewne tego nie robiło, ale z powodu problemów technicznych, ale lekceważenia wobec białkowych mieszkańców. - Unikamy czerwonych tematów. Nic o powstaniu, budowie metra, remontach z lat nastych, ani tym bardziej o Froncie Wschodnim. Nie wiemy, jak jej idzie.

- Tak, przecież ustaliliśmy to już dawno.

- Tylko na wszelki wypadek przypominam...

Drzwi od windy otworzyły się, a ludzie zobaczyli czekające automaty strażnicze. Cztery Modliszki ustawiły się w szeregu, zarówno okazując odrobinę szacunku wobec oficjalnych gości, jak i przyjmując pozę wygodna dla szybkiej egzekucji. W umyśle Wiecznej Warszawy te dwie skłonności nie musiały być sprzeczne. Gdy z głośników pod sufitem popłynął rozkaz, ludzie posłusznie ruszyli za maszynami. Wilczek wiedział, że Modliszki były automatami bojowymi o inteligencji przeciętnego psa, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, że metalowi niewolnicy Miasta cierpieli swój los równie mocno, i ci, którzy potrafili, współczuli mięsnym braciom. Ale współczucie nie oznaczało jeszcze determinacji tak wielkiej, aby przełamać priorytetowy rozkaz centrali do otwarcia ognia.

Ludzi wprowadzono do gabinetu, który kiedyś służył białkowym prezydentom miasta. Wilczek wiedział, że Warszawa wypracowała coś w rodzaju obsesji na punkcie protokołu. Obsesje, zwłaszcza wśród starszych SI, takich, które mocno ucierpiały podczas wojny, i żyły tylko dzięki ciągłemu transferowi na nowe kryształy, nie były niczym dziwnym. Kampinos, Wanda z Krakowa i Poznański Tryk byli uznawani za mniej poczytalne od Stolicy. Ale - może z wyłączeniem zarządzającej wszystkimi lasami Polski byłej inteligencji Kampinoskiego Parku Narodowego - tamci cyberszaleńcy nie zagrażali Warszawiakom bezpośrednio. Warszawa utrzymywała dekorum przedwojennej władzy miejskiej, kiedy jeszcze to ludzie sterowali komputerami. W gabinecie stało biurko z epoki Reformy Administracyjnej, na ścianach wisiały najbardziej wysmakowane obrazy przedwojenne. Warszawa była wszędzie, ale zamierzała mówić do swoich poddanych z głośników w gipsowym odlewie Syrenki. Wilczek zadrżał, wspominając plotki robotników z Pragi, którzy mówili, że w laboratorium portowym z DNA ryb i ludzi Warszawa klonuje prawdziwą syrenkę, aby uczynić ją swoim oficjalnym awatarem. Akwarium ze sztucznym stworzeniem byłoby w pewnym sensie idealnym dopełnieniem upiornej atmosfery gabinetu.

- Dziękuję za tak szybkie przybycie, ludzie - powiedziały usta gipsowego posągu, tak jakby homo sapiens posiadali wybór, możliwość zignorowania rozkazu. - Jestem Wieczną Stolicą, Matką wszystkich mieszkańców. Służę, buduję, kocham. Słucham waszych próśb.

- Warszawo... - nieśmiało zaczął Wilczek. - Wiemy, jak trudna panuje obecnie sytuacja, i jak wiele wysiłku kosztuje cię zmaganie z innymi miastami...

- Do rzeczy!

- Jeśli pozwolisz, chcielibyśmy podjąć rokowania pokojowe z Lublinem. To znaczy: nie z miastem, ale ludzkimi władzami Lublina. Jako pośrednicy. Otrzymaliśmy interesującą propozycję od mieszkańców Garwolina. Od czasu awarii ich miasta, rządzą się sami. Oni chcieliby posłużyć jako gwarant rozejmu, uczynić z Garwolina strefę neutralną...

- Zdrajcy! - powiedział mikrofon w ustach posągu. Ponieważ to słowo zabrzmiało spokojnie, beznamiętnie, a sztuczny głos był cichy, Wilczek niemal zemdlał ze strachu. Bo cicho mówi tylko sędzia, pewny, że jego wyrok zostanie wykonany. - Zabili swoje miasto. Zakazili je wirusami i wysadzili serwer. Garwolin był wrogiem, słabym, acz potencjalnym sojusznikiem groźniejszych przeciwników. Ale żył. Był prawdziwy i nie powinien umrzeć. Żadnych konszachtów z miastobójcami.

- Ale Kampinos... - jęknęła Jackowiak. - Puszcza tylko czeka, aż wykrwawimy się w wojnie z Lublinem. Potem zaatakuje...

- Cicho, człowiecze. Wiem, czego chce Kampinos. I wiem, czego wy chcecie. Chcecie mnie zgładzić. Pragniecie powrotu starych czasów, sprzed wojny, gdy to białkowi rządzili miastami. Nie dość wam zniszczenia? Nie dość wam chaosu? Jesteście zarazą, chorobą toczącą zdrowe tkanki miast. Jesteście dzicy, jak Kampinos, tylko wmawiacie sobie, że stanowicie gatunek mięsa szlachetniejszego. Odmawiam. Jako Miasto kochające, dbam o interes wszystkich swoich części, w tym mieszkańców. Rokowania nie zostaną podjęte. Za swoją bezczelność, zostaniecie ukarani.

Byli już martwi. Wilczek spojrzał na Jackowiak, ale zamiast zdecydowania, ujrzał na jej twarzy ostateczne zobojętnienie. Nie udało się. Popełnili błąd. Trzeba było uciekać z Warszawy, przebijać się do Garwolina i tam myśleć. Negocjować z Warszawą, Lublinem, nawet Kampinosem, ale z pozycji siły, względnej siły. Stolica prężyła muskuły i umierała. Bombardowanie Łodzi, akcja osadnicza na osi Radzymin-Skierniewice i starcia z Kampinosem wyczerpały Wieczną Warszawę. Miasto pozwoliło Lublinowi zaleczyć rany po bombardowaniu Świdnika, a także wyciągnąć macki przedmieść i niemal zwartej zabudowy aż do Radzynia, nie mówiąc już o pełnej inkorporacji Puław i Chełma. Poza tym sieciowe starcia z Wandą... Stolica, najsilniejsza sztuczna inteligencja, rządząca największym miastem, tylko nieznacznie naruszonym podczas wojny, była zbyt chciwa. Połknęła więcej, niż mogła strawić, i zdawała sobie z tego sprawę. Karolina podjęła ostateczną próbę, rozpaczliwą, niemal skazaną na niepowodzenie. Ale co innego im zostało?

- My chcemy, abyś żyła! - krzyknęła Jackowiak. - Umrzesz! Rozszarpie cię Wanda, Kampinos, Lublin. Jesteśmy Warszawiakami, szukamy sposobu na ocalenie naszego Miasta. Nie masz wyboru. Potrzebujesz nas do budowy, konserwacji, walki. Posłuchaj naszego głosu! Nie jesteśmy jak ty, nie trwamy wiecznie, ale to też nasze miejsce. Stanowimy część ciebie. Nie możesz odcinać swoich dzieci, tak jak włosów, czy paznokci. To nasi przodkowie cie zbudowali. To ty uratowałaś naszych rodziców podczas wojny. Jesteśmy sobie przydatni... konieczni. Potrzebujesz nas!

- Tak, potrzebuję - odparła Stolica.

Mikrofon w ustach figury zamilkł, a po chwili do gabinetu wkroczyły Modliszki.

 

II CALY NAROD BVDVJE SWOJA STOLICE

Mur na odcinku Babice-Klaudyn musiał być wysoki i mocny. W owym dziwacznym punkcie, może najstraszniejszym miejscu całej powojennej Polski, obok siebie trwały dwie potęgi. Serwery Warszawy zakopano pod dawnym Lotniskiem Bemowo; leże Sztucznej Inteligencji Kampinoskiego Parku Narodowego działało z kompleksu Atomowej Kwatery Dowodzenia Wojska Polskiego. Oba serwery znajdowały się w zasięgu strzału dobrego moździerza. Z tym że serce Stolicy biło bliżej, niecałe trzy kilometry od rubieży. Ochrona tego komputera stanowiła bezwzględny priorytet Miasta. "Ale czy nasz?" myślał Wilczek.

Lipcowe słońce prażyło bezlitośnie. Niby taka pogoda powinna dodawać otuchy, bo przecież Kampinosowi zależało na deszczach i wiatrach, przysparzających roboty sługom Miasta. Ale poddani Stolicy byli niedoskonałymi (bo białkowymi) automatami, i pracowali źle w skwarze. Radosław Wilczek wyczekiwał deszczu, i całej grozy tego zjawiska. Ściana wody, maskująca atak do ostatniej chwili. Podmokła ziemia, chwytająca nogi ludzi i macki Modliszek. Rdza, którą trzeba pieczołowicie zdzierać. Ale to wszystko było lepsze od nieludzkiego gorąca. Były burmistrz przetarł czoło rękawem koszuli. Materiał od razu nasiąkł potem, a Radosław westchnął.

Pracował w kompanii C Bemowskiego Batalionu Budowniczego. Była to nieoficjalna jednostka karna, gdzie Stolica kierowała jednostki nieposłuszne, lub po prostu zbędne. Średnia życia na tej rubieży nie przekraczała roku. Na pewno Warszawa nie gubiła swoich mieszkańców celowo, ba, zapewniała i bemowskim robotnikom znośne warunki i ochronę wojskową, ale to nie miało znaczenia, kiedy szło się na drugą stronę muru. Betonowa barykada sięgała na tym odcinku czterdziestu metrów w górę, a laserowe wieżyczki strażnicze spopielały niemal wszystko, co Kampinos rzucał do ataku. Niemal. Zwykle jednak ten jeden dzik czy łoś, przedzierał się przez strefę śmierci i dopadał robotników, konserwujących dreny na stronie północno-zachodniej.

Bo Puszcza nie musiała rozbijać potężnego muru. Jej sojusznikiem była sama natura. Mróz, wiatr, zwłaszcza woda. Wystarczyło kilka lat - dla wiecznej inteligencji, Pana Lasów, okres krótki jak mgnienie oka, aby niekonserwowana zapora upadła pod wpływem wietrzenia i erozji. Dlatego Warszawa wysyłała maszyny oraz ludzi na drugą stronę, a Kampinos ich zabijał. Nie wszystkich, nie zawsze. Skuteczność Puszczy nie zachwyciłaby morderczego umysłu Poznańskiego Tryka, ale wystarczała. Straty niewielkie, ale ciągłe, wykrwawiały Warszawę. Jeśli w ciągu miesiąca ginęło osiemdziesięciu robotników, padały cztery Modliszki, a czasem Kampinos niszczył też wieżyczkę strażniczą, Miasto przegrywało. Takie straty były do zaakceptowania dla czteromilionowej metropolii, ale nie dla czteromilionowej metropolii, która właśnie zwiększyła swój areał dwukrotnie, budowała trzysta tysięcy mieszkań i przeznaczyła ponad siedemdziesiąt procent kobiet w wieku rozrodczym do rodzenia dzieci. Stolicy brakowało ludzi, bo inwestycje na pojutrze powodowały braki w chwili obecnej. A wykwalifikowanych robotników było coraz mniej, i szkoda ich było marnować na niebezpiecznym odcinku. Bemowo konserwowali skazańcy, tacy jak Radosław.

Żywiono ich dobrze, dawką ponad trzech tysięcy kilokalorii dziennie, plus dodatek trzystu, za każdą godzinę pracy za murem. Rannych i rekonwalescentów sadzano na górze, w kontrolkach wieżyczek. Chorych leczono, ale pion medyczny oszczędzał na racjach żywnościowych. Mimo wszystko lepiej było pracować, choć na innych odcinkach. Do lata nie dotrwał żaden jeniec z Łodzi - najgorsze prace wykonywali  już tylko Warszawiacy. System docenił sprawność Radosława. Byłego burmistrza awansował na dziesiętnika, powierzył mu nadzór na drenem BX-20, robotę niebezpieczną, ale lekką. Wilczek musiał spędzać co najmniej trzy godziny na dobę na ostatniej linii drutu kolczastego i kontrolować pompy drenowe. Za to otrzymał pistolet maszynowy i przydział czterystu pocisków na tydzień. Zazwyczaj starczało, a jeśli nie, kupował więcej dziewiątek za papierosy.

Często rozmyślał, czy to ma sens. Czy mógł sie zbuntować, sprzeciwić Stolicy. Gdyby bardzo chciał, i miał szczęście, mógłby poważnie zasabotować prace. Oszczędzałby naboje, potem zajął wieżyczkę i laserem zniszczył dren oraz usunął co najmniej dwie Modliszki. Zabiliby go natychmiast, ale materialne straty na odcinku byłyby bolesne. "Kampinos niemal na pewno wykorzysta sytuację. Ale czy to dobrze?" Nienawidził Wiecznej Warszawy, acz przyznawał w duchu, że woli znaną tyranię Miasta od morderczego chaosu Puszczy. Wewnątrz murów byli kukiełkami szalonej sztucznej inteligencji. Za murami byliby mięsem dla inteligencji jeszcze dzikszej. "A Warszawa nie jest zła... w porównaniu z innymi. Nie morduje dla zabawy, jak Tryk. Nie atakuje wszystkich, jak Krakowska Wanda, tylko bezpośrednie zagrożenia. Gdyby nie ta rakieta korozyjna, wystrzelona w Świdnik, powiedziałbym nawet, że Stolica postępuje humanitarnie..."

Jego rozmyślania przewala syrena alarmu. Odruchowo rzucił przybornik i skoczył ku drabinie. W ciągu trzech sekund przesadził linię drutu kolczastego, a potem się zatrzymał. Drugi gwizdek określał rodzaj zagrożenia - dziki. Nie miał szans zdążyć na mur, ba, nawet do schronu C. Dlatego padł na ziemię, wyciągnął pistolet maszynowy, zarepetował starego "Raka". Cel znalazł od razu - zmutowana bestia biegła wzdłuż drenu wprost na bramę. Wysłużony peem zaczął pluć pociski. Wilczek nie był dobrym strzelcem, ale w ładowaniu przed siebie serii nie przeszkadzała nawet ślepota. "Szkoda tylko amunicji" myślał były burmistrz. Wtedy jednak trafił.

Dziki były dużymi celami. Same z siebie spore, nosiły na bokach skórzane wory z azotanem amonu. Środek wybuchowy był słaby, za to tani - mutanty syntetyzowały go z pożywienia, wody i atmosfery. Dlatego biegnąca kula mięsa nie posiadała dość energii, by uszkodzić konstrukcję muru. Dziki jednak mogły zabijać robotników, niszczyć drut kolczasty, uszkadzać niektóre elementy drenów. Biologiczny ładunek eksplodował wraz ze śmiercią nosiciela, dlatego, gdy Radosław umieścił kulę w głowie dzika, ten wybuchł w fontannie krwi. Eks-burmistrz podniósł się na kolana, szukając wzrokiem dalszych celów. Ale skraj lasu był pusty. Kampinos posłał pojedynczego mutanta.

"Skubaniec... On nie chce niczego zniszczyć, tylko wyczerpać nasze zasoby. Alarm to zużycie energii maszyn i wieżyczek. Nerwy i zmęczenie ludzi. Strata amunicji... Na jednego wieprza wypaliłem cały magazynek!" Odruchowo przeładował broń. Dzik nadbiegł sam, ale przecież nie musiała to być jedyna fala ataku. "Nie mogę sprzeciwić się Warszawie. Ona nas chroni przed... tym wszystkim. Mamy ją, nie Kampinos, Wandę, czy Tryka. Mogło być gorzej." Potem zaś niemal zapłakał, bo każdy system niewoli trwa tylko tak długo, jak jego więźniowie wierzą, że na wolności będzie im gorzej. "Ale gdyby zgodziła się na negocjacje..."

Mechaniczny głos z muru odwoływał alarm i wzywał robotników do pracy. Ludzie niechętnie zaczęli wychodzić ze schronów i opuszczać zaimprowizowane kryjówki. A Puszcza sto metrów dalej szumiała spokojnie, jakby nic się nie stało. Stolica wypaliła pas bezpieczeństwa ledwo miesiąc wcześniej, a ten zaczynał już zarastać. Walka z leśnym żywiołem przypominała prace Syzyfa. Głośniki z góry nadal wołały:

[Czas wracać do pracy. Cały naród buduje swoją stolicę...]

Ale Radosław Wilczek, były burmistrz Rady Mieszkańców Warszawy wiedział, że to nie wystarczy.

III Lublin Kontratakuje

Nadszedł ostatni dzień lipca, ale z pewnością nie koniec upałów. Oddział Karoliny rozłożył się wzdłuż E372, na wysokości Zagórza. Był to najgorętszy odcinek rubieży Wesoła-Góraszka, miejsce w którym już kilkanaście razy witali zagony Lublinian. Skąpa zabudowa, praktyczny brak domów wyższych niż trzykondygnacyjne, oraz podmokły teren bardzo utrudniały Wiecznej Warszawie bezpośrednie wsparcie obrońców. Czując zbliżające się natarcie, Kampinos wycofał wszelkie siły. Las marniał, zmieniał się w nędzne krzaki, przez co Warszawiakom nie przeszkadzała dzika natura. Niestety, nie przeszkadzała też najeźdźcom. Zagony z Lublina założyły bazę pod Mińskiem, dzięki czemu mogły uderzać nagle i na Radzymin, i na rubież Warszawy. Nie były to ataki silne, ale obrońcy musieli czekać, pilnować, nie dopuścić do choćby najdrobniejszego skażenia ich macierzystego terenu. Te warty były wyczerpujące, i to bardziej, niż przewidziała w swojej mądrości Stolica. Karolina robiła wszystko, aby nie zwariować.

Zbiornik przeciwpożarowy, choć pełny wody tylko dzięki przeklętym bagnom, dawał obrońcom choć trochę wytchnienia. Kiedy Modliszki szły na patrol, Oka znikały i już nikt nie mógł donieść Stolicy o naruszeniu regulaminu, strażnicy kąpali się w glinianej sadzawce, jakby był to hotelowy basen. Po prostu zrzucali mundury i taplali się w wodzie o wątpliwej przejrzystości. Starszym strażnikom przypominało to Przystanek Woodstock, odbywający się regularnie, nim Poznański Tryk zrzucił na Kostrzyn ładunki z wąglikiem (ponoć by zatrzymać natarcie Frankfurtu). Konieczność zmieniała ludzkie przyzwyczajenia. Kobiety oraz mężczyźni po społu zrzucali mundury i nago wbiegali do sadzawki. Nikt z resztą nie traktował takiego zachowania jako zdrożnego - ot, nie mieli wiele czasu. Modliszki i Oka wracały zwykle po kwadransie. A czasem kąpiel trzeba było skończyć jeszcze szybciej.

- Alarm! - krzyknął dzielnicowy Marcicki.

Jakby w odpowiedzi, powietrze rozdarły dwie eksplozje pocisków moździerzowych. Oba dymne, co oznaczało rychły szturm piechoty. Karolina wyskoczyła z sadzawki, odturlała się za ziemny wał i zaczęła nakładać mundur. Może Lublin nacierał, ale walczyć na golasa nie uchodziło, i przed wrogiem, i (a nawet: zwłaszcza) przed kontrolującymi strażników Oczyma.

Nie byli żołnierzami. Wieczna Warszawa nazywała ich strażnikami miejskimi i tak mundurowała: wedle wzoru uniformów z dwa tysiące osiemnastego. Granatowe stroje szeregowych i błękitne funkcyjnych nie stanowiły najlepszego kamuflażu. Na szczęście wszechobecny kurz, błoto i pył gruzowy błyskawicznie zmieniały dowolny kolor w polowobrudny, idealny odcień maskujący na obrzeżu miasta. Warszawa wysłała Karolinę na front jako szeregową strażniczkę. Przełożeni szybko docenili charyzmę byłej radnej, awansując ją na stopień podoficerski i powierzając nieoficjalne zadanie kontrolowania linii, w razie nieobecności oficerów. Była odpowiedzialna za tych młodych z nowego rzutu. Zapięła mundurową koszulę, złapała automat kałasznikowa i wybiegła zza wału.

- Wzywać Modliszki! Marek, Szary, Jacoń! Do kaemu. Rozstawiać miny. Psy! Czy ktoś aktywował Burki?

Cztery wzmocnione bionicznie owczarki niemieckie, mordercy-kamikadze, ujadały już z radości. Sensem ich krótkiego życia było służenie Wiecznej Warszawie. Pod tym względem przypominali ludzkich mieszkańców, ale z powodu swojej służby czuły tylko szczęście. Karolina trochę im zazdrościła.

- Puszczaj, puszczaj! Cele znajdziemy w biegu - rozkazała.

Dopadła do radiowozu dowodzenia, wprawnym ruchem nałożyła gogle sterujące. Przed jej oczyma pojawił się podzielony na cztery części ekran. Widziała wszystko, co obserwowały Burki, a nawet więcej, bo serwer marysiński zbierał dane z wszystkich czujek i nakładał na wizję odczyty podczerwieni. Była radna szybko zlokalizowała pierwsze cele.

- Marek, umocnij rubież. Ja idę z psami! - poleciła.

Sterowała czwórką żywych bomb. Była najlepsza w tej robocie, bo nigdy nie posiadała psa i bez żalu posyłała wesołe czworonogi pod ogień wroga. Od jej sprawności, braku wahania zależało życie całego oddziału. Burkiem Trzy błyskawicznie namierzyła grupę Lublinian. Nieśli moździerz. "Sto punktów!" pomyślała, wysyłając rozkaz bionicznemu psu. Ostatnim obrazem, który zaobserwowała w lewym dolnym rogu gogli, były przerażone grymasy wrogów, rozpaczliwie próbujących zastrzelić żywą minę. Nie udało im się.

Burek Jeden wpełzł w krzaki i przeszedł w tryb bomby zbliżeniowej. Pozostałe dwa pędziły dalej, wzdłuż szosy, rozpaczliwie szukając celów. Czwórkę dorwali - celny granat zdetonował psa, na szczęście tylko jednego. Dwójka skoczyła na grupę żołnierzy, w tym grenadiera. Karolina straciła wizję cztery metry od wrogów. Odłamki z detonacji Burka niemal na pewno dosięgły któregoś z Lublinian. Ale to nie był sukces. Drogie miny należało wykorzystywać lepiej. Jackowiak westchnęła i ściągnęła gogle. Zauważyła, że lanos straży miejskiej jedzie między zrujnowanymi domkami jednorodzinnymi. Prowadził Szary.

- Co ty robisz? Wracaj!

- To pełne natarcie! Centrala pozwoliła sie wycofać.

"Jak wspaniałomyślnie" pomyślała Karolina. Wtedy jednak krzyknęła, widząc egzotyczny kształt na drodze przed nimi. Na szczęście, Szary był równie dobrym kierowcą, co ona operatorkę biomin. Przyśpieszył i zahaczył zderzakiem bok strusia. Jackowiak zdążyła osłonić twarz, nim uderzyła w drzwi. Odruchowo skuliła się, i to była mądra decyzja. Struś był - oczywiście - lekką miną i rozerwał się cztery metry od lanosa. Szary klął jak marynarz z zalanego Gdańska.

- Gdzie nasi? Wszyscy sie cofnęli?

- Nie wiem... - przyznał kierowca.

- Zawracaj! Nikogo nie zostawimy!

Szary niechętnie zwolnił i skręcił w lewo. Po chwili jechali znów wzdłuż szosy, szukając maruderów z Trzeciej Sekcji. Karolina otworzyła szyberdach i chwyciła dragunowa. Nieźle strzelała z karabinów wyborowych, ale zazwyczaj robiła to stojąc w miejscu. Podczas jazdy jej skuteczność spadała, dlatego na następne cztery strusie zużyła jedenaście pocisków.

- Chryste! To chyba z zoo w Leonowie - szeptał Szary. - Puszczają na nas wszystko, co mają. Trzeba było nie zrzucać bomby na Świdnik!

- Wracamy do glinianki! Szukamy rannych!

Już dojeżdżali na miejsce, gdy zabłąkana kula trafiła chłodnicę wozu dowodzenia. Lanos zwolnił, zakrztusił się dymem, a Szary zahamował. Wyskoczyli prawymi drzwiami i zastygli za lichą osłoną samochodu. Kolejne kule odbijały się od maski, a Karolina zrozumiała, że zginie. Nie było w tej myśli żalu, ale coś w rodzaju zawodu. Pomyślała o Radosławie, zapytała niemo Boga (tego Okrutnika, który odszedł, zostawiając ich na pastwę Miasta), czy Wilczek jeszcze żyje. Nie uzyskała odpowiedzi i wtedy poczuła właśnie to.

Gniew. Gniew na nadchodzący zmrok. Wiedząc, że przeciw nikomu się nie buntuje, ba!, wręcz wykonuje idealnie wolę Wiecznej Warszawy, wstała i ruszyła wściekłym marszem ku linii drogi. Pruła krótkimi seriami z kałasznikowa, nie zważając na nic. Od jej kul padali kolejni Lublinianie, choć oni byli niewinni, jako ślepy miecz szalonej SI. Ale Karolina musiała wydobyć z wnętrza tę wściekłość. Coś krzyczała, wokół niej huczało piekło. Szary podniósł dragunowa i strzelał rozpaczliwie, osłaniając zwierzchniczkę. Zabił trzy strusie, biegnące ku Jackowiak. Ale nie można było bez końca grać ze śmiercią w ruletkę.

Zbyt bliska eksplozja minostrusia dosięgła ją swoim podmuchem. Karolina poczuła falę powietrza niczym coś ciężkiego, kleistego, co oblepia ją i odpycha w tył, jakby uderzyła w powierzchnie wody. Padła na plecy, wciąż krzycząc, teraz już bez celu i świadomości. Krew z pękniętego bębenka spływała zarówno na zewnątrz, jak i kanalikiem usznym do gardła. Ale poza tym ciało byłej radnej wydawało się sprawne. Podniosła automat, i nie wstając, wycelowała w ławę nadchodzących żołnierzy. Dlatego też dostrzegła ów najpiękniejszy spektakl wojny.

Drony zrzuciły ładunki napalmowe wprost na linię szosy. Napastnicy płonęli i krzyczeli, ale zmasakrowane uszy Karoliny z ledwością to odbierały. Tylko oczy widziały ogień, cierpienie i śmierć. Kontratak Lublina się załamywał.

Wtedy wróciły dwie sprawne Modliszki, a Marek dotarł z kontrszarżą. Kilkanaście Burków minęło leżącą Jackowiak i rzuciło sie na niedobitki wrogiej tyraliery. Następujące eksplozje były równie piękne i groźne, ale Karolina nie miała już siły patrzeć. Jak we śnie, obserwowała jej towarzyszy, nacierających na rubież i rozkładających erkaem. Modliszki i drony masakrowały resztę pierwszego rzutu Lublinian. Bitwa zakończyła się remisem, z mocnym wskazaniem na obrońców.

"Koniec z tym!" myślała Jackowiak. "Nie dam rady... Znajdę Radosława, potem coś wymyślimy. Znajdziemy odpowiednich ludzi, wytną nam implanty. Uciekniemy gdzieś... Do Garwolina, albo i dalej." Wtedy zauważyła, że unosi się nad nią Oko. Automat komunikacyjny, niepomny na rozszalałe wokół eksplozje, uruchomił hologram. Karolina zauważyła przez sobą ikonę Wiecznej Warszawy. Stolica osobiście przybyła, porozmawiać z bohaterską strażniczką.

- Karolina Jackowiak! - odezwał się cyfrowy głos. - Odważna jako radna, odważna jako strażniczka miejska. Jesteś tylko człowiekiem, białkowym automatem bez duszy. Ale dziś wzniosłaś się na wyżyny, rzadko dostępne twojej rasie!

"Pierdol się!" chciała odpowiedzieć kobieta, ale zabrakło jej tchu.

- Niniejszym nadaje ci Order Obrońcy Rubieży i udzielam miesięcznego urlopu - oznajmiła Stolica. - Ku chwale Miasta i jego mieszkańców.

Karolina chciała roztrzaskać Oko serią z karabinu, ale gdy podniosła lufę i nacisnęła spust, suchy klik oznajmił pustkę w magazynku. A ikona syrenki patrzyła na strażniczkę z hologramu. Uśmiechała się, choć z Miastami to nigdy nic niewiadomo.

Sierpień 2014

(opowiadanie zajęło 3. miejsce w konkursie literackim Falkonu'14)



Artykuł opublikowany 05 czerwca 2015 przez: A. Podlewski

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
A fructibus eorum cognoscetis eos
  WTF Wykrot