Książki nie płoną
WTFApoc napisał sążnisty tekst papyrofibiczny i dobrze go napisał. Mam wrażenie, że jednak mój kolega nie ma racji. Na początek kilka elementów z którymi się zgadzam: ebooki nadejdą, to nieuniknione, i - z perspektywy wieczności – absolutnie neutralne moralnie, a może nawet dobre prakseologicznie. Zgadzam się także ze stwierdzeniem, że rynek wydawniczy tekstu elektronicznego kiedyś wypracuje sprawne mechanizmy selekcji, zachęty i zniechęty do pisania dobrych opowieści. Tylko że ja, być może w przeciwieństwie do Apoca, nie zamierzam żyć wiecznie, i bardziej mnie interesuje to, co teraz i za lat pięć, niż piętnaście i trzydzieści.
Nazwane przez Apoca „względami sentymentalnymi” przywiązanie do formy papierowego kodeksu jest może habitusem nieracjonalnym; ale ze wszech miar realnym. Dlatego nie mogę zbyć łatwo szczerej niechęci znacznej części czytelników do epapieru. Łamanie dawnego przyzwyczajenia, być może konieczne w perspektywie dekad i pokoleń, nie musi (a moim zdaniem: nie jest) pozytywne w najbliższym zasięgu zdarzeń. Czytelnicy będą po prostu walczyć z własnymi upodobaniami, aby wypełnić jakiś (dla nich abstrakcyjny) wymóg postępu. I to może ich – częściowo – zniechęcić do czytania w ogóle, skoro z martwej maszyny czerpią mniej radości, niż z wonnych kart.
I właściwie wszystkie argumenty Apoca można, nie tyle zbić, ale postawić pod ścianę prostym pytaniem: ale co teraz? Nie jestem przeciwnikiem Postępu przez wielkie P (a mam wrażenie, że jestem jego większym zwolennikiem, niż Adam), ale nie przyznaję mu samoistnej wartości. Zastanówmy się, dlaczego zachodzi jakakolwiek świadoma zmiana: spodziewane owym działaniem korzyści muszą przeważyć nad spodziewanymi stratami. Ba, czasem nawet obiektywne korzyści przeważają nad obiektywnymi stratami, i tak zmiana uznawana jest za pożyteczną. Istnienie oporu przed porzuceniem jednego, a wskoczeniem w inny system nie jest dowodem jego szkodliwości, może stanowić jedynie drugorzędną przesłankę przeciw. Jednak świadczy o jednym: da się pomyśleć o wadach nowości, i te wady trzeba przeanalizować. Przeciwnicy ebooków, nawet ci żałośni sentymentaliści „lubiący zapach papieru” (np. ja), swoimi wątpliwościami przede wszystkim wzywają do przemyślenia sprawy na nowo; spojrzenia na koszta, które z pewnością zapłacimy. Może wynikną one z nierzeczywistych przesłanek, ale same w sobie będą boleśnie realne.
Drugim problemem optymizmu, technologicznego, i wszelkiego innego, jest skłonność do czynienia założeń. Apoc uniknął ewentualnej wpadki, nie podając konkretnych dat. Bo nie wie, kiedy system ewaluacji wydawniczej tekstu elektronicznego zacznie działać. Istnieje też niezerowa szansa, że nie zacznie w ogóle, np. jeśli w 2015 napadną na nas kosmici, lub w 2018 naziści z Księżyca (ewentualnie, obie drużyny przylecą niezależnie od siebie, co zwiastuje interesujący rok 2019).
Spodziewam się wielu zmiennych, o których trudno mówić. Na przykład, scenariusz dość abstrakcyjny, ale o niezerowym prawdopodobieństwie: nasza Władzuchna podejmuje totalną inwigilację urządzeń elektronicznych, niczym NSA na sterydach (w sumie, może to być i prawdziwe NSA). Można ten pomysł odwrócić, i pomyśleć o przyszłości, w której Partia Oszałamiająca bierze pod but rynek wydawniczy, aby utrudnić opozycji pokojowe przejecie władzy. I oba scenariusze należą – póki co – do gatunku „nieobalalnych”, bo nie da się ich racjonalnie obalić, z tej samej przyczyny, nie da się potwierdzić.
Z innej półki: nie wiemy, czy system selekcji wydawniczej polskiej fantastyki zdegeneruje bardziej, albo ulegnie sanacji, tak jak nie wiemy, czy powstanie lepszy model na ebooki. Dlatego warto obstawiać oba konie, tak długo, jak się da; tak długo, jak postrzegane przez nas straty nie przewyższają znacznie zalet totalnej zmiany.
Nie nalegam do palenia czytników (to trudne), ale do spojrzenia na ewolucję książki bez emocji, zbędnych nadziei, za to z duża dozą ostrożności. Bo warto pamiętać, że między chińskimi drukami, a Gutenbergiem, trochę wody - tak w Jangcy, jak w Renie - upłynęło.