Catapultam habeo!

Tańce na grobie Gutenberga

W roku 2013 nie kupiłem żadnej książki. Papierowej, dodam, gdyż kilka ebooków zakupić mi się zdarzyło. Uściślę też, że wszedłem w posiadanie pewnej ilości papierowego medium przez wygrane w konkursach (fantastyka) oraz skany i ksero (literatura naukowa). To nie zmienia jednak najogólniejszego rachunku: dla siebie nie kupiłem żadnego tomu fizycznego, czyli przyczyniłem się do tzw. śmierci książki. Jestem z tego raczej zadowolony.

Moja postawa czytelnicza posiada trzy potencjalne wady: 1) miałaby zabijać lepsze medium dla tekstu, 2) podkopywać tradycyjną ekonomię ewaluacji i prestiżu prozy oraz 3) może być elitarystyczna, bo skupiona na posiadaczach czytników. Chciałbym uprzedzić najpierw ten pierwszy zarzut, i to w sposób dość leniwy: deal with it.

[Disklejmer: Nie będę pisał o zapachu i gramaturze papieru. Nigdy nie byłem sentymentalny, w każdym razie, nie w tej sprawie, i nie znam się na mistycznych zaletach książek w formie kodeksu. Mimo to, nie wypowiem się.]

Czytniki przyjdą i wyprą papier. Nie w sposób ostateczny, oczywiście, że nie. Nawet do dnia dzisiejszego, w ograniczonym zakresie używamy zwojów, choć średniowiecze udowodniło wyższości systemu kodeksowego (tj. zwykłej książki) nad zwitkami papieru. Książki umrą jako dominujące medium dla tekstu. Jako osobnik dość zelektronizowany, nie używam przecież czytnika cały czas. Często nie mam wersji cyfrowej danego dzieła; ale w wielu sytuacjach (warunki atmosferyczne, brak miejsca na czytnik w kieszeni... etc), wybieram z premedytacją wersję kodeksową, albo wydruk (który sam w sobie jest formą przejściową, między klasycznym papierem, a cyfrą).

Nie twierdzę, że obecne czytniki są punktem docelowym ewolucji tekstu, tak samo jak nie uważałem dziesięć lat temu, że jest nim kombo pirackich ebooków i tanich drukarek laserowych. Moja wyobraźnia sięga niedaleko, pięć, może dziesięć lat wprzód. Sądzę, że upowszechnią się małe, mobilne urządzenia do czytania, o ekranach z przedziału 4,5-6 cali. Na przykład: telefony z elektronicznym papierem miast wyświetlacza. Rosyjska Yota to krok w tym kierunku, niestety: nieśmiały (dodatkowy ekran kolorowy zwiększa funkcjonalność telefonu, ale podwyższa cenę, zużycie prądu i delikatność urządzenia). Co będzie potem, nie wiem, być może poczekamy z następnym krokiem, aż okularów i soczewek augumented reality, lub bezpośrednich złącz mózgowych (perspektywa trzech, może czterech dekad). Tekst to nie magia, jakiś święty, skanonizowany sposób przekazywania informacji. Zmieniał się od zawsze, może wolniej niż inne media, ale stale. To, co jest wygodne, zwycięży, a teraz zwyciężają ebooki. Jak już pisałem: deal with it.

Święty Hieronim diluje z tymZarzut drugi, to jest zakłócenie tradycyjnego systemu oceniania literatury, jest z jednej strony poważniejszy, z drugiej: pozorny. Faktycznie, nowe medium, bez wyrobionych mechanizmów wydawniczych i krytycznych, jest zależne od systemu książkowego. Każdy może wrzucić ebooka (no dobrze – przynajmniej chałupniczo sformatowany tekst) do sieci, jednak to nie zapewni mu popularności, przynajmniej nie bez reklamy, małych kotków lub wielkich biustów, umieszczonych w dziele. Dlatego obecny rynek oraz świat krytyki książek elektronicznych podążają za mechanizmami klasycznymi, a czasem są od nich zależne. En masse, ebooki są pochodnymi wydań papierowych, a recenzje wydań tylko cyfrowych należą do rzadkości. Ale istnieją. Dobrym przykładem zjawiska jest recenzowana przeze mnie na WTFie „Ektenia” Emila Strzeszewskiego. Niby to nic nowego – ebook został przygotowany i wpuszczony do sprzedaży przez wydawcę „papierowego”, który z powodów finansowych nie mógł sobie pozwolić na fizyczny nośnik dla steampunkowego zbiorku. Ale coś przy „Ektenii” się zmieniło. Po pierwsze, autor zupełnie szczerze - świadomy ograniczeń - reklamował swój utwór jako medium nowe. Co ważne, sam Emil był postacią znaną wcześniej w „sieci” niż w „realu” (Creatio Fantastica), i można powiedzieć, że poluje w swoim naturalnym, to jest: cyfrowym środowisko. Ale drugą zmianą są ludzie tacy jak ja, którzy mimo szczerej sympatii do autora, nie kupiliby „Ektenii” od razu, czekając na Boże Narodzenie, imieniny, bądź wygraną w konkursie. Ale skoro i tak musieli zdobyć ebooka, kupili go natychmiast, poddając się dobremu pijarowi autora, wykorzystującego pozorną słabość jako atut.

I takich przypadków, poważnych wydań cyfrowych bezie więcej. Nie dość, od razu zaznaczę, bo do końca świata będziemy pewnie torturowani złymi i bezsensownymi ebookami, poza systemem selekcji i krytyki. Tyle, że analogiczny zalew występuje w mediach tradycyjnych; po prostu fantastyka, z hermetyczną i bardzo hierarchizowaną drogą wydawniczą nie odczuwa go aż tak bardzo. Internet pozostanie w dziewięciu dziesiątych koszem przecen z supermarketu, w którym pływają szmatławce za 5 złotych. Ale przyznajcie się – czasem do owego kosza zaglądacie, bo tam znaleźć można też perełki. Kiedyś doczekamy się funkcjonalnego systemu selekcyjnego w elektronicznej dżungli. Zapewne jeszcze przed całościową przesiadką medialną na czytniki.

Oczywiście, można argumentować, że czytelnictwo elektroniczne wspiera piractwo. Jako człowiek średniowiecza, nie jestem fanatykiem współczesnego rozumienia praw autorskich, ale problem dostrzegam. Tylko że – tak jak pokazał GOG.com na rynku gier komputerowych* – wszystkie te szkody nie przekraczają zysków, a w dłuższej perspektywie są kosztem znośnym. Ludzie czytali, czytają i będąc czytać cudze książki, a medium nie jest tu żadną zaporą. Z resztą upowszechnienie się ogólnodostępnych, darmowych treści, już teraz zmienia oblicze piractwa. Na pewno będą usilnie piracone dzieła, które nie są dostępne w normalnym obiegu: na przykład, te bez oficjalnego wydania elektronicznego.

Na ostatni zarzut – elitarności, wyłączania niezelektronizowanych czytelników, nie mam dobrej odpowiedzi. Mogę napisać tylko: ludzie, kupcie czytniki. Nie od razu, nie byle jakie, z głową. Ale nie unikniecie zmiany, a trwanie na topniejącym lodowcu papieru nie jest stabilną strategią ewolucyjną.

Urządzenia czytające są drogie, ale przecież trzy lata temu były wielokroć droższe. Obecnie można nabyć naprawdę dobrego readera za cenę funkcjonalnego telefonu. Nawet kupno używanej maszyny, tylko na okres przejściowy, nie wydaje się złym pomysłem. Z resztą, taki czytnik nie musi być własnością jednego użytkownika. Może służyć wszystkim domownikom, współlokatorom, tak jak służą klasyczne książki.

Wydania elektroniczne są drogie; mogą być (i wierzę, że będą) tańsze. Ale już dzisiaj oszczędzamy kilka złotych na każdej książce. Perspektywicznie, zakup dwudziestu ebooków, równoważy nam cenę używanego czytnika. Nie mówiąc już o wartości, jaką wyciągamy z darmowych zasobów kultury.

Nie wstydzę się, że w roku 2013 nie kupiłem żadnej książki. Nie jestem też z tego jakoś specjalnie dumny, gdyż wiem, że wielu nerdów zrobiło podobnie. Proces, w którym bierzemy udział nie jest dobry, ani zły, po prostu jest. Więc: Gutenbergu, deal with it!

 

* -  Gog.com (dawniej Good old games) to dystrybutor gier w wersji cyfrowej (bez nośnika, ściągasz i odpalasz), nie stosujący żadnych DRM (zabezpieczeń antypirackich). Choć nie jest platformą dystrybucji porównywalną ze Steamem, to odniósł sukces, mimo bardzo dużego kredytu zaufania wobec klientów (którzy kupują wciąż gry, mimo, że mogą na to namówić znajomego i zainstalować z jego plików).

PS

Wielki M napisał kilka słów w tym temacie. Polecam:



Artykuł opublikowany 27 grudnia 2013 przez: A. Podlewski

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
Video meliora proboque, deteriora sequor
  WTF Wykrot