Catapultam habeo!

Ambasador

Opowiem wam historię, która zmieniła moje życie. Och, naprawdę je zmieniła. Sami zobaczycie.

To był czwartek. Oczywiście zacząłem dzień od kaszlu.

No co?

Jedni z was zaczynają dzień kawą. Inni papierosem. Inni (tak, myślę o was z zawiścią, wy lubieżne sukinsyny) zaczynają dzień słodkim, puchowym seksem.

Jeśli dbasz o zdrowie, pewnie zaczynasz dzień szklanką niegazowanej wody. Jeśli balujesz po nocach, to zaraz po przebudzeniu walisz w zmęczony organizm klina.

A ja rano kaszlę. Tyle.

Więc stałem w obskurnym pomieszczeniu łazienkopodobnym i zwijałem się w mokrych, hałaśliwych spazmach. Co chwilę zahaczałem głową o półkę z przyborami do golenia, coś tam spadało, coś się tłukło. Oczy zachodziły mi łzami. Moja paskudna, fałszywa gęba migała w nadtłuczonym lusterku. Charczałem, krztusiłem się, smarkałem, bijąc pokłony przed zaplutym ołtarzem umywalki. I wtedy to wyplułem.

Już kiedy przechodziło przez gardło poczułem, że coś jest nie tak. Różne rzeczy zdarzało mi się wypluwać, ale – na litość boską – żadna się nie ruszała! Zgięło mnie, skręciło, twarzą niemal dotknąłem porcelany. Z moich ust wydobył się rozpaczliwy skrzek. Bezskutecznie próbowałem zaczerpnąć powietrza. Wnętrze mojego przewodu pokarmowego drżało, podskakiwało, bulgotało. Zamknąłem oczy, zebrałem siły na ostatni, desperacki skurcz... I poszło. Przeleciało przez gardło, przez chwilę sunęło po języku i – chlup! – wylądowało w umywalce. W ustach poczułem dziwaczny, gorzki smak. Otworzyłem oczy i przetarłem je wierzchem dłoni. Spojrzałem w dół.

...

Nim się obejrzałem już byłem przed blokiem. Popędziłem na przystanek, pośniegowe błoto mlaskało mi pod stopami. Wygiąłem rękę by spojrzeć na zegarek, kant aktówki boleśnie łupnął mnie w policzek (krótkowidz, rozumiecie). Siódma trzynaście – dobry czas. Wyjątkowo nie spóźnię się do roboty.

I ani w autobusie, w którym pociłem się i ocierałem o śmierdzących, zaspanych ludzi...

Ani w drzwiach firmy, gdzie minąłem się z dyrektorem, zmierzającym w moją stronę z raportem miesięcznym w dłoni i czystą furią na wygolonej buźce...

Ani za biurkiem, które pokrywało się nowymi warstwami Ważnych Dokumentów i Wymagających Uwagi Notatek...

Ani w przerwie na lunch, gdy zwycięzcy szli w stronę oszklonych drzwi baru sałatkowego, a przegrani tacy jak ja brnęli przez zaspy w stronę budki wietnamskiego mistrza smażonej gołębiny...

Ani w drodze do domu, z twarzą przylepioną do autobusowego okna...

Ani zasiadając z piwem przed śnieżącym telewizorem...

W żadnym z tych momentów nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się stało rankiem. Dopiero leżąc w łóżku, wsłuchany w odległe wycie autoalarmu i monotonny szum wentylacji... Dopiero wtedy powiedziałem to sobie głośno i wyraźnie, prosto w duszną i rozmytą ciemność pokoju.

WYPLUŁEM CZŁOWIEKA

Zaraz roześmiałem się ponuro i ze złością wwierciłem głowę w poduszkę. Ale jazda, pomyślałem. Ale lot. Ech, jak się człowiek wkręci, to normalnie... No bo jak? Coś mi się tam oderwało z obrzmiałych zatok, coś się uwolniło ze schorowanych płuc. I faktycznie, kurczę, trochę wyglądało jak człowiek. Mały, nie większy od paznokcia ludzik, cały czarny i wciąż jeszcze mokry po podróży. Ciarki mnie przeszły gdy przypomniałem sobie, jak odkręciłem wodę i maleńki obiekt zawirował wokół odpływu i po chwili zniknął w czeluściach kanalizacji.

Chyba już wtedy wiedziałem.

Chyba pamiętałem.

Ale bardzo, bardzo nie chciałem przyznać, że zanim zniknął, przez szum wody usłyszałem ten cichy, ale wyraźny odgłos. Jakby krzyk.

A potem zasnąłem. Dziwicie się? Od pół roku jadę na antydepresantach, jasne? Różne rzeczy się widzi, różne słyszy.

Ludzik. Człowieczek. Istotka z rączkami i nóżkami. Wielkie mi halo.

 

Piątek, szary i chmurny (kaszel). Wieczór, telewizor, piwo, odbieram telefon. Nie, no nie wybiorę się z wami,  mam inne plany. Jasne, jak mi się odwidzi, to wpadnę.

Sobotni poranek (kaszel!), ślamazarnie przechodzi w późne popołudnie. Ból głowy zabija nawet przyjemność płynącą z jakże bogatej oferty telewizyjnej.

Niedziela (KASZEL!!!), nijaka jak sama nijakość.

I poniedziałek, łazienka, szczotka do zębów, dezodorant.

I kaszel.

I...

Oho!

Tym razem skręcało mnie dłużej i mocniej. Ale gdy poczułem to w gardle, poszło jakby szybciej – mocny, gwałtowny skurcz przełyku, dziwny smak i uczucie, że coś miękkiego i – niemożliwe, niemożliwe, niemożliwe – ruchliwego popłynęło z falą gorzkiej, gęstej śliny.

Tym razem nie puściłem wody. Byłem ciekawy.

Bardzo, bardzo ciekawy.

Oczywiście z początku nie wierzyłem w to, co widziałem. Stałem sobie po prostu nad zlewem, łapałem powietrze krótkimi, bolesnymi wdechami i gapiłem się. Był jeszcze mniejszy, niż mi się wydawało. Jeden, góra dwa centymetry. Śmiesznie otrząsał się z wody i śluzu, jak pies. Rączkami tak małymi, że aż trudno je było zauważyć, ocierał poły garnituru, poprawił krawat i włosy. Tak, miał na sobie garnitur, krawat i miał włosy.

- Proszę nie spuszczać wody!

Dość. Kolana się pode mną ugięły i plasnąłem tyłkiem o linoleum. W głowie mi wirowało, trząsłem się i bezwiednie macałem dookoła rękami. Mój idiotyczny omam, moja durna halucynacja przemówiła do mnie cicho, cichutko, ledwie ją słyszałem. Ale jednak. No pięknie.

- Proszę wstać. Musimy porozmawiać.

Wstałem, ciężko wspierając się na krawędzi umywalki. Dyszałem jak po długim biegu.

- O, właśnie. Dzień dobry!

Zdążył już wspiąć się wyżej, stał teraz koło podstawy kranu i opierał się o nią, doczyszczając nogawki z resztek moich wydzielin. Gdy skończył, otarł czubek jednego lśniącego bucika o bok drugiego. Uświadomiłem sobie, że w mikroskopijnej butonierce malusieńkiej marynareczki zatknięty miał nieskończenie tycieńki, czerwony kwiatek. Stałem i prychałem, a on znowu przemówił.

- No, już. Przepraszam – ostatni raz pogładził rączką całkiem bujną czuprynę i znieruchomiał, wpatrzony we mnie oczami wielkości pikseli – Zdaję sobie sprawę, że nie wyglądam najlepiej, ale sam pan rozumie... Sposób, w jaki przybywam na spotkanie z szanownym panem siłą rzeczy implikuje pewne trudności z zachowaniem stosownego image... Będę niezmiernie rad, jeśli kłopotliwy ten fakt puścimy w niepamięć.

Przesadza, pomyślałem. Nawet teraz, utytłany i wymoczony, prezentuje się doskonale! Ta postawa, ten gest, ta biel kołnierzyka...

(No tak. Zwariowałem, i co? I nic, jedziemy dalej).

Parsknąłem śmiechem.

- Zatem czas, bym się przedstawił – mówił tak cicho, że musiałem nadstawiać ucha, by rozróżnić słowa – Już i tak mocno naruszyłem protokół, ale w danych cyrkumstancjach...Zatem, jeśli pan pozwoli: jestem Fannio Fercus Hanillie-Basca. Ambasador i pełnomocnik Najjaśniejszego Króla.

Ukłonił się lekko, ale pięknie. Z wielką godnością. Znów zachichotałem głupkowato. Mój gość zmarszczył (chyba) brwi.

- Cóż, rozumiem, że okoliczności naszego spotkania jak i pana – och, w pełni zrozumiałe! – zaskoczenie, mogą nieco utrudniać zastosowanie ogólnie przyjętego protokołu, tym niemniej... Liczę, przyznam, na odwzajemnienie gestu. I choć wiem, rzecz jasna, z kim mam przyjemność, dopełnijmy proszę całości rytuału. A zatem..?

Minęła chwila, nim zdałem sobie sprawę, czego oczekuje. Przedstawiłem się więc charkliwym szeptem, dodałem nawet zupełnie idiotyczne „bardzo mi miło”. No co? Jak wariować, to wariować. I tak zaraz wyskoczę przez okno. Albo wsadzę łeb do piekarnika. Albo przetnę żyły nożem do chleba. Albo...

- Mnie również jest niezmiernie miło! – powiedział ludzik, wyraźnie zadowolony- To prawdziwa przyjemność poznać pana z zewnątrz.

- Z... zewnątrz? – wyjąkałem.

- Dokładnie. Cóż, chyba zdaje pan sobie sprawę, że już jakiś czas przebywałem w pańskim wnętrzu. I niech mi będzie wolno nadmienić, że było – i jest! – nam tam bardzo wygodnie.

- Nam? – odruchowo położyłem rękę na brzuchu i zaraz oderwałem ją z sykiem, jakbym dotknął rozgrzanej płyty na kuchence.

- Tak, nam – rzekł Fannio Fercus Hanillie-Basca (na stópki Jezuska marznące w stajence betlejemskiej!!! Co się tu dzieje??? Co się dzieje tu???)- I, skoro już o tym mówimy, bardzo chciałbym jasno postawić pewne fakty związane z poprzednim kontaktem pomiędzy szanownym panem a naszą delegaturą. Kontaktem, z żalem nadmieniam, wyjątkowo niefortunnym.

Milczałem, więc ludzik mówił dalej.

- Zapewniam pana, że zarówno ja, jak i Jego Wysokość doskonale zdajemy sobie sprawę, iż cała sytuacja może wywoływać u pana różne, skrajne niekiedy odczucia. Wiemy i świadomi jesteśmy, że początki naszych wzajemnych relacji będą dla pana trudne. Nawet z naszej skąpej wiedzy na temat pana gatunku i jego zwyczajów łatwo wysnuć wniosek, że takie właśnie rozpoczęcie kontaktów dyplomatycznych nie mieści się w ustalonym przez wieki kanonie zachowań pańskiej rasy. Wszelako...

Przysiągłbym, że jego maleńka twarzyczka stężała na chwilę w srogim wyrazie.

- Wszelako to, co spotkało świętej pamięci Tacilo Teregas-Maugarde-Masetto trudno postrzegać inaczej, niż - niezamierzone pewnie-  ale jednak ciężkie faux pas... I z żalem muszę dodać, że pewne kręgi odmawiają potraktowania spuszczenia go w zlewie inaczej, niż jako zwykłego aktu agresji, kładącego się cieniem na naszych wzajemnych relacjach u samego ich, że tak powiem, zarania.

Kilka nanoidalnych mięśni na jego twarzy poruszyło się i na mikro-twarzy znów zagościł łagodny, przyjazny mikro-uśmiech.

- Ale cóż, co było to było. Bolejemy gorąco nad stratą naszego rodaka, jednak środowiskom zbliżonym do Resortu udało się ostatecznie uciszyć bojowe nastroje i tuszę, że puściwszy w niepamięć trudne początki uda nam się wyprowadzić wzajemne relacje na spokojne wody. Od czego jest dyplomacja, czyż nie?

- Zaraz, kurwa żesz jego mać! – ryknąłem i łupnąłem dłonią w skraj umywalki. Zadygotały puste tubki po paście do zębów, zakolebał się kubeczek z PCW, zadzwonił kran. Fannio Fercus Hanillie-Basca zatoczył się i schwycił kurka ciepłej wody dla utrzymania równowagi.

- Co tu się dzieje, do cholery? Skąd żeś się wziął w... we mnie? Jaka znowu Jego Wysokość? Jaki Resort? Czy mnie już ostatecznie i do reszty porąbało???

Umilkłem, świadom że nawet jeśli coś odpowie, nie usłyszę jego głosu przez własne szalone ryki. Serce waliło mi w piersi i dawało wyraźne znaki, że jedzie już na resztkach benzyny.

- Hm.. hmm... – mruknął ludzik. Przynajmniej tak mi się wydawało – Cóż, widzę, że jeszcze nie do końca zdaje pan sobie sprawę z pewnych uwarunkowań... A bardzo zależy mi na tym, żeby – dla dobra spraw – ująć nasze kontakty w pewne nienaruszalne ramy. Zacznijmy zatem od spraw podstawowych i fundamentalnych. Choć budzi to we mnie pewne zażenowanie muszę postawić jedną sprawę nadzwyczaj jasno. Jako oficjalny ambasador Najjaśniejszego Króla Kobuza Trzeciego powinienem być tytułowany zgodnie z uniwersalnym protokołem. Oczekuję więc, że zwracając się do mnie będzie pan używał słów „panie ambasadorze”.

Wytrzeszczyłem na niego oczy, aż zaskrzypiały mi powieki.

- To i tak dość familiarna forma – dodał z naciskiem – Ale cóż... W danych cyrkumstancjach...

Zacząłem się śmiać, histerycznie i głośno. Rechotałem, prychałem, zegar tykał wesoło w kuchni, coś radośnie szumiało w rurach. Mijały minuty, godziny, lata i wieki a ja wyłem prosto w sufit jak oszalały. Gdy milkłem by zaczerpnąć oddechu, do moich uszu dobijał się cichy, podirytowany głosik.

- Drogi panie, proszę...

- Nie daje mi pan dojść do słowa!

- Bardzo przepraszam, ale...

- No, doprawdy! 

W końcu dośmiałem co miałem do dośmiania i znów gapiłem się na miniaturowy kształt na brzegu mojej umywalki, dysząc ciężko i wciąż trzęsąc się jak w konwulsjach.

- Cóż, widzę, że wiele już dzisiaj nie osiągniemy – rzekł lekko naburmuszony Fannio Fercus Hanillie-Basca – Boleję, ale najwyraźniej nie jest pan w stanie skupić się w tym momencie na rzeczowej i konkretnej rozmowie. Musimy chyba odłożyć dalsze pertraktacje ad futura... Żegnam zatem i proponuję ustalić nowy termin naszych rozmów na jutrzejszy poranek, godzina szósta trzydzieści dwie.

Zamilkł i wyraźnie na coś czekał.

- No! – ponaglił po chwili robiąc dwa kroki do przodu – Szanowny pan będzie łaskaw mnie połknąć.

- Co? – uśmiech zniknął z mojej twarzy, w lusterku wyraźnie widziałem, że to zrobił i zostawił po sobie tylko bladość i dużo czerwonych żyłek w wariacko wybałuszonych oczach.

- Skoro to koniec na dziś, muszę wracać do siebie i wypełnić stosowne dokumenty. Proszę zatem podstawić mi dłoń i łaskawie odprowadzić mnie do otworu gębowego. Dalej trafię sam, proszę się nie kłopotać.

Chwilę jeszcze to trwało, nie chcę was zanudzać opisem tych kilku minut. Ja mówiłem „co?”, „że jak?”, „hę?”, a on spokojnie, jak dziecku, tłumaczył co mam zrobić. W końcu zmęczyło mnie to i wyczerpało. Chciałem uciec, wybiec w samych gaciach na zaśnieżone ulice i biec przed siebie aż na ulicę, gdzie zataczający się w niekontrolowanym poślizgu samochód zakończy tę farsę litościwym rozprowadzeniem mojego mózgu po asfalcie. Tak, to by było coś co pasuje do takiego żałosnego wariata jak ja. Ale, mówiłem chyba, jak wariować – to po całości! Chociaż jedną rzecz w życiu zrobię porządnie i do końca! Położyłem więc dłoń na zimnej porcelanie, a Fannio Fercus Hanillie-Basca wszedł na nią dystyngowanie i z godnością. Chwilkę jeszcze kotłował mi się w przełyku nim popłynął w dół i więcej go tego dnia nie zobaczyłem.

 

Nie poszedłem do pracy. Chwilę siedziałem w łóżku i czytałem bardzo nieaktualne wiadomości w gazecie. Na obiad zjadłem odgrzewane pierogi, popiłem barszczem z saszetki. Oglądałem różne programy w telewizji, a wieczorem wypiłem trzy piwa i położyłem się spać bardzo ciekaw, co też spotka mnie następnego dnia.

 

Wtorek.

W sumie to miły ze mnie gość. Okej, nie każdy tak uważa. Czasem staram się pokazać światu moje groźne, ambitne, bezlitosne oblicze, ale to nie jest moja prawdziwa twarz. Tak naprawdę jestem miły.

Protokół rozluźnił się więc na tyle, że obaj usiedliśmy. On na skraju umywalki, ja na zamkniętej klapie sedesu. Podpierałem brodę dłonią i słuchałem, co mówił. A mówił rzeczy bardzo ciekawe i zajmujące.

- Nasza rasa, na którą brak nazwy w waszym głośnym języku, ma długą i bogatą historię. Zadałem sobie trud przeliczenia jej na wasze jednostki czasu – była to część mojej mozolnej pracy nad poznaniem pańskiego rodzaju- i wyliczyłem, że nasze najstarsze źródła pisane sięgają niemal siedemnaście waszych lat wstecz!

Okazałem uznanie uniesieniem brwi i grzecznym chrząknięciem.

- Naszą ojczyzną jest pewna niewielka – wedle waszych standardów – asteroida w konstelacji którą nazywacie Pasem Oriona. Oczywiście przy tak rozwiniętej cywilizacji jak nasza, perspektywa podróży kosmicznej nie może być odległa i faktycznie: ponad dwa wasze lata temu naszym naukowcom udało się opracować i wprowadzić na orbitę pierwszy pojazd poruszający się z prędkością mikroskopijnie tylko mniejszą niż prędkość fali świetlnej. Wszechświat stanął przed nami otworem!

W jego głosie pobrzmiewała duma. Widać ją było pewnie również na jego twarzy, ale z tej odległości w żaden sposób nie mogłem tego stwierdzić.

- Wasza planeta była pierwszą, którą wybraliśmy na cel podróży – podjął po chwili Fannio Fercus Hanillie-Basca- Mówię: była, gdyż wedle moich danych nawiązaliśmy od tego czasu kontakt z czterema inteligentnymi cywilizacjami i jedną stojącą na progu samoświadomości. Nasza strategia poznawcza kształtuje się wokół...

- Pan ambasador wybaczy, że przerwę – powiedziałem nieśmiało – To oczywiście bardzo zajmujące, ale... Nurtuje mnie pewne pytanie i nim nie poznam odpowiedzi, trudno mi się skupić na przebiegu rozmowy...

- Och, oczywiście – odpowiedział uprzejmie – Proszę pytać, śmiało!

- Skoro pochodzicie z... no... z kosmosu i przybyliście na naszą planetę jakimś... statkiem, tak? To skąd, do chol... skąd wziął się pan... i jak rozumiem jeszcze kilku pana rodaków... eee... we mnie.

- Implikacja różnic w naszych rozmiarach – odparł- Uznaliśmy, że to jedyna skuteczna metoda nawiązania kontaktu, choć też mocno ryzykowna. Kilka poprzednich prób nie przyniosło rezultatów, na jakie czekaliśmy. Mówiąc wprost, częściej byliśmy rozdeptywani niż wysłuchiwani. Wielu świetnych dyplomatów straciło życie w trakcie tych prób, ale cóż: były to najwyraźniej ofiary konieczne. Postawiliśmy więc na strategię długofalową.

- Ale jak...

- Dziewięć dni temu połknął pan jednego z nas w sałatce z tuńczyka – wyjaśnił ambasador – W tejże sałatce była również jedna z naszych kobiet, niestety jednak w jej przypadku nie doszło do połknięcia w całości. Rozumiem, że nie planował pan tego i żadną miarą nie może to być traktowane jako akt wrogości, ale... no cóż, mówmy wprost. Rozgryzł ją pan i połknął martwe już ciało.

Zrobiło mi się trochę niedobrze, ale nie dałem tego po sobie poznać. Wyraziłem tylko ubolewanie pochyleniem głowy.

- Długo czekaliśmy na ponowną okazję – kontynuował – Musieliśmy dostarczyć do pana organizmu istotę przeciwnej płci i to nie byle jaką, ale specjalnie przygotowaną. Znającą, podam za przykład, wasz język i posiadającą podstawowe informacje o budowie waszych organizmów. Wiedzę, którą mogłaby wraz z partnerem przekazać swemu potomstwu. Okazja natrafiła się, gdy spożył pan lodowy napój dodany w promocji do pizzy... Takich napojów rzecz jasna nie przeżuwa się, a jest w nim dość grudek aby nie zauważył pan połknięcia naszej ochotniczki. Udało się, już po pierwszym łyku wysłanniczka nadała telepatyczny kontakt do swej ekipy: była już w przewodzie pokarmowym gdzie przejął ją rezydent. Pierwszej szóstki potomstwa doczekali się dwa dni później. Wśród nich byli, spieszę nadmienić, moja szacowna prapraprababka i praprapradziad.

- Acha – powiedziałem, kiwając głową ze zrozumieniem – No tak, teraz wszystko jasne. A obecnie jest was... ile?

- Trzydzieścioro dwoje – rzekł Fannio Fercus Hanillie-Basca.

- Matko... – wyrwało mi się niechcący – Ale gdzie... jak... przecież ja nic nie czuję!

- Czuje pan, ale dotąd nie wiedział, że to my. Staramy się zresztą nie przeszkadzać panu w codziennym życiu, to strasznie pokomplikowałoby nasze późniejsze relacje. Obowiązuje nas więc cisza nocna, daleko posunięta ostrożność przy przemieszczaniu się, zakaz używania ostrych narzędzi bez konieczności i tak dalej. Zmarłych umieszczamy w dolnych partiach układu aby mogli być bez trudu wydaleni. Nadto spora część z nas utrzymywana jest w stadium... jakbyście to powiedzieli? O, wiem. Larwalnym. Mam na myśli, że są jeszcze mniejsi z pana punktu widzenia, niż na przykład ja. W tej postaci są zupełnie niezauważalni i niewyczuwalni dla pana, a dla organizmu są  właściwie obojętni.

- I jak wy tam sobie radzicie? – nagle odezwał się we mnie troskliwy gospodarz –No bo tak... w żołądku? Chyba nie jest to łatwe...

- To dla nas naturalne, niemal normalne – uspokoił mnie pan ambasador – W swoim świecie także przez długie wieki mieszkaliśmy wewnątrz organizmów żywych, nim ewolucja nie zapewniła nam innych warunków bytowania. Pozwolę sobie na dość prostackie porównanie: to tak, jakby zaczął pan teraz mieszkać w lepiance krytej strzechą. Niezbyt wygodnie, niezbyt bezpiecznie ale przecież da pan radę, prawda?

- No tak. W sumie tak. Rozumiem.

- Właśnie - Fannio Fercus Hanillie-Basca machnął ręką na znak, że temat uważa za zamknięty, ja jednak drążyłem dalej. Było to, koniec końców, diabelnie ciekawe. Zadałem więc pytanie najgłupsze z możliwych.

- A jak tam u mnie w środku? Wszystko gra?

- Och, jak najbardziej. Ma pan, rzecz jasna, pewne problemy zdrowotne, szczególnie płuca ucierpiały po dwóch zapaleniach i w skutek niezdrowego trybu życia, nie jest to jednak nic strasznego – któż dzisiaj jest w pełni zdrowy? Dodam też, że licznymi w pewnym momencie pasożytami układu pokarmowego zajęliśmy się szybko i skutecznie. Dla naszego, ale przecież i pańskiego dobra.

Podziękowałem.

- Co prawda – dodał jakby z ociąganiem – mocno dają nam się we znaki zażywane przez pana leki psychotropowe... Substancje w nich zawarte wpłynęły na nas, a nie był to wpływ zbyt korzystny. Ale cóż, nie wolno nam pana winić. Obserwowaliśmy już pana trzy miesiące temu, gdy pana narzeczona postradała życie w wypadku komunikacyjnym. Pewne rzeczy stały się więc zrozumiałe...

Przez pokłady grzeczności przemknęła mi myśl, by rozsmarować go po kafelkach. Powstrzymałem to pragnienie, mam w tym wprawę. Wierzcie mi. Na szczęście Fannio Fercus Hanillie-Basca zmienił temat.

- Znajdujemy się więc u progu naszych kontaktów i niech wolno mi będzie raz jeszcze nadmienić, że niezmiernie mi z tego powodu miło i przepełnia mnie wielkie zadowolenie, że przezwyciężyliśmy wstępne trudności i możemy się bez przeszkód porozumiewać. Zatem, jak to mówią: do rzeczy. Chcemy, aby wykonał pan dla naszej ambasady w panu pewne delikatne zlecenie.

- Zlecenie?

- Tak właśnie. Sprawa to doprawdy prosta, więc nie sądzę, by mogła panu sprawić jakiekolwiek problemy. Niewiele więcej, niż zwykły akt dobrej woli na poczet naszych późniejszych stosunków.

- Ach. Och. Hmm...

- Nie zajmie panu dużo miejsca w dziennym grafiku spotkań a ręczę, że będziemy więcej niż radzi mogąc odwdzięczyć się z naszej strony odpowiednią przysługą.

- No... słucham, o co chodzi.

- Sprawa jest banalnie prosta – rzekł ambasador pochylając tułowik w moją stronę i zacierając ręce.

- W ciągu dzisiejszego dnia wykaszle pan parę naszych wysłanników, delegatów na nową placówkę. Przekażemy panu miejsce, gdzie należy ich dostarczyć i czas, w którym ma do tego dojść. I tyle, proste, prawda?

Trochę zdębiałem. Nie mam w zwyczaju zgadzać się od razu na zrobienie komuś przysługi, zacząłem więc kręcić nosem.

- Ale po co? Jeśli mogę zapytać... „Nowa placówka” czyli...

- To jest dokładnie to, o czym pan myśli – kiwnął głową Fannio Fercus Hanillie-Basca – chodzi oczywiście o placówkę wewnątrz nowego...eee... gospodarza. Pana zadanie polegać będzie na dostarczeniu mu naszych ludzi w precyzyjne wskazanym posiłku.

- Oj. Ojej – wydukałem zmieszany – No nie wiem... Trochę to dziwne. Czy ta osoba o tym wie? Przecież może sobie tego nie życzyć.

- Drogi panie – powiedział ambasador jakby lekko urażony – To nie ma w tej sprawie najmniejszego znaczenia. Gdyby to były konfrontacje trójstronne, to może wtedy... Ale skoro działamy obecnie na gruncie relacji dwóch tylko stron, wszelkie roszczenia stron trzecich mogą tylko zakłócić nasze dążenie do porozumienia, a tego przecież nie chcemy. Zresztą, nowy gospodarz będzie mógł się wypowiedzieć dokładnie na tych samych warunkach, co pan, gdy Delegatura osiągnie liczebność wystarczającą do wysłania swego przedstawiciela na rozmowy z nim. Przyzna pan, że nie możemy w takim wypadku mówić o naruszeniu czyjejkolwiek wolności ani praw.

- No, tu się z panem nie zgodzę – odparłem, trąc podbródek- to jednak jest znaczące wtargnięcie w przestrzeń osobistą drugiego człowieka.

- Nie dał mi pan nawet szansy powiedzieć, co chcemy dla pana zrobić w zamian – coś błysnęło na twarzy pana ambasadora, więc pewnie pokazał właśnie w uśmiechu bielutkie ząbki- Nie jest pan ciekaw? A może uważa pan, że nie jesteśmy w stanie godnie się zrewanżować za pańską pomoc?

- Nie, no skąd. Słucham – powiedziałem.

- Zatem, na dobry początek... Pana płuca i zatoki cierpią na kilka przykrych przypadłości. Wyobraża pan sobie pewnie, jak wysoko rozwiniętą technologią dysponujemy w dziedzinie ingerencji w żywe organizmy. W końcu udało nam się znaleźć w pana ciele miejsce dla trzydziestu sześciu przedstawicieli naszej rasy...

- O! Już trzydziestu sześciu?

- Według stanu na godzinę szóstą siedemnaście – ambasador wykonał jakiś nieznaczny ruch, jakby wyjmował i wkładał coś pod marynarkę – Zatem: za drobny akt dobrej woli odpowiadamy drobną przysługą. Pan dostarcza delegatów w wyznaczone miejsce, a my raz na zawsze wyzwalamy pana od porannego kaszlu, czyścimy płuca z osadów smoły (och, jak dobrze, że rzucił pan palenie trzy miesiące temu!), zajmiemy się też pewnym niepokojącym miejscem, gdzie wedle naszych diagnoz pewnego dnia pojawi się z całą pewnością tkanka nowotworowa... I co pan na to?

- Hmm...

- Przypominam, to tylko zadatek. Już widzę oczyma wyobraźni, jak za jakiś czas będę mógł powiedzieć zespołowi naszych techników wewnątrz pana: nasz drogi gospodarz i ja właśnie wynegocjowaliśmy warunki długoterminowego porozumienia, co w pełni upoważnia nas do usunięcia z jego organizmu śladów po terapii psychotropowej...

- Hmm!

- ... a w dalszej perspektywie, do zniwelowania jakichkolwiek skutków i śladów po depresji poprzez pracę na gruczołach, hormonach i enzymach...

- HMM!!!

- Czy mogę przejść do szczegółów zadania?

 

Czwartek. W tym tygodniu w ogóle nie zaszczyciłem firmy swoją obecnością. Z początku nie mogłem, potem mi się nie chciało. Teraz zaś miałem ważne zadanie i musiałem skupić się na nim bezgranicznie. Może według ambasadora Fannio Fercus Hanillie-Basca było ono proste, ale mnie się takim nie wydawało.

Mój obiekt wyszedł z biurowca krótko po trzynastej. Poły płaszcza łopotały wokół jego nóg targane podmuchami lodowatego wiatru. Przy uchu trzymał komórkę, a z ust nie schodził szeroki, radosny uśmiech. Z gracją wymijał wolniej idących i parł przed siebie, jakimś niewytłumaczalnym cudem ani odrobinę nie brudząc śniegiem nogawek spodni.

Wstałem z ławeczki, moje przemarznięte mięśnie zajęczały rozpaczliwie. Od długiego czekania nie czułem już palców u rąk, stopy były tylko nieczułymi, doklejonymi do nóg bryłkami mrożonki. Ciekawe, czy mi tam nie pozamarzają, pomyślałem patrząc w dół na swój brzuch. No nie, żachnąłem się, tak czy inaczej mają trzydzieści sześć i sześć.

Musiałem ostro przyspieszyć by trzymać wzrokowy kontakt ze swoim celem. Lekko ode mnie starszy mężczyzna stawiał długaśnie kroki i nie zwalniał ani na chwilę. Pędziłem za nim jak opętana lokomotywa, dysząc, niknąc w kłębach pary i niemal wypadająca z toru na ostrzejszych zakrętach. Czułem już, że zaraz wypluję płuca na chodnik, i z ponurym rozbawieniem wyobraziłem sobie, jak chlapną o ziemię wraz z tuzinem uczepionych ich malutkich ludzików.

Czemu, dupku jeden, nie jedziesz autobusem? Joggingu się zachciało?

Nareszcie! Wyhamował, zatrzymał się, skręcił, otworzył drzwi. Ze środka buchnęło ciepło, muzyka, zapach wykwintnego, lekkostrawnego jedzenia. Lekkostrawnego! Hehe. Wściekły jak nigdy przytrzymałem sobie drzwi i wszedłem za nim do ciemnego wnętrza baru. Jeszcze wczoraj się wahałem, jeszcze rano miałem wątpliwości – teraz z chęcią dosypałbym zasranemu biegaczowi do carpaccio nie dwóch wysłanników mojej ambasady, ale trochę malutkich gwoździ albo coś bardzo żrącego i toksycznego.

Usiadł, ja też, nieopodal. Strzeliste kelnereczki podeszły do nas obu, od razu widać było, która robi to z zapałem, a która nie. Mój cel niedbale rzucił płaszcz na wieszak i poluzował złocisty krawat, szczerząc do dziewczyny bluźnierczo białe zębiska. A ja, co tu dużo mówić... nie wyglądałem kwitnąco. Mało spałem, prawie nic nie jadłem. Jakoś nie mogłem robić jednej ani drugiej rzeczy bez zastanawiania się nad tym, co akurat dzieje się w moim wnętrzu.

Zamówiłem herbatę, prosząc od razu, by była przestudzona. Fannio Fercus Hanillie-Basca przypominał mi już dwukrotnie, bym nie pił zbyt ciepłych płynów. Para, tłumaczył, źle wpływa na ich sprzęt. Jaki to sprzęt – nie chciałem nawet myśleć.

Naburmuszona dziewczyna zdążyła już przynieść mi dzbanuszek i filiżankę, a lowelas w garniturze dopiero skończył komponować swój śróddzienny posiłek. Jego kelnerka odeszła od stolika rozpromieniona w uśmiechu. Cel popatrzył chwilę na jej tyłek po czym wyciągnął zza pazuchy jakieś dokumenty i zaczął je przerzucać. Uznałem, że nadszedł czas na pierwszą fazę operacji.

Wstałem, poszukałem wzrokiem toalety. Przepchnąłem się w jej stronę potrącając kilka krzeseł i stolików, zbierając kilka kuksańców i wściekłych prychnięć. Zamknąłem za sobą drzwi do kabiny i popatrzyłem ponuro w swoje lustrzane odbicie. Oj, ta kotka nie zawsze jadła whiskas... A zawsze mi się wydawało, że „ziemista cera” to przesadzone określenie...

Wymruczałem umówiony znak „gotowe, zaczynamy!” i pochyliłem się nad umywalką szykując dłoń na nadchodzącą przesyłkę. Skurcze nadeszły szybko i nie były nawet bardzo bolesne. „Ta para została starannie przeszkolona w podróżach do i z ustroju. Pójdzie gładko, gwarantuję” powiedział mi tego ranka Fannio Fercus Hanillie-Basca.

Pocharczałem sobie trochę i zaraz poczułem, jak mały obiekt wędruje w górę mojego gardła. Szast prast i już wylatywał mi z ust, upadł miękko na wilgotną dłoń. Nie zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć, a już ruszył drugi, nieco oporniej ale równie szybko. Plusk. Dzień dobry.

Wysłannicy prędko doprowadzali się do porządku, nie poświęcając mi nawet cienia uwagi. Oboje, co zauważyłem z pewnym zdziwieniem, ubrani byli w jakiś rodzaj kombinezonów, na głowach mieli maleńkie kaski. Jedno z nich faktycznie było drobniejsze i miało – o ile mogłem dostrzec – kobiece kształty.

Delegaci skończyli poprawiać buty i rękawice, po czym zwrócili się w moją stronę. Mężczyzna (mężczyznka?) zapiszczał.

- Jesteśmy gotowi. Ruszamy. Przypominam: zupy, gęste napoje o średniej temperaturze, ostatecznie miękkie potrawy lub sałatki.

Mówił bardzo cicho, dużo ciszej niż pan ambasador, z najwyższym trudem rozróżniałem słowa. Skinąłem głową i powoli, delikatnie zamknąłem dłoń zostawiając im w środku nieco przestrzeni.

Niestety, nadal nie miałem żadnego planu działania poza tym pierwszym, najgłupszym. Obiekt siorbał właśnie zupkę z miski, pasemka sera i cebuli dyndały z łyżki przy każdym ruchu. Świetnie! Odetchnąłem ciężko i ruszyłem w jego stronę. Nie podniósł wzroku znad naczynia, dopóki nie położyłem wolnej ręki na oparciu przeciwległego krzesła.

- O, dzień dobry! Co za spotkanie!

Chwilę patrzył na mnie z łyżką zastygłą w pół drogi do ust.

- No witam – odrzekł niepewnie.

Gdy chcę, potrafię być cholernie przekonujący. Przynajmniej zawsze mi się tak wydawało. Swobodnie, niemal bezczelnie odsunąłem sobie krzesło i usiadłem z szerokim uśmiechem na twarzy.

- Nie wiedziałem, że pan tu jada – no, to akurat zabrzmiało bardzo głupio, ale jechałem dalej, napawając się zdziwieniem i zakłopotaniem na jego obliczu – Dobre mają carpaccio, nie? No i te kelnerki... hehe... palce lizać. Uczta dla oka, hehehe.

Uśmiechnął się nieznacznie, wymuszenie, po czym przełknął łyk zupy.

- I co tam, panie, w biznesie? – gdakałem wymachując wolną ręką. Tę drugą, luźno zwiniętą, ostrożnie położyłem na blacie wierzchem do dołu – Dobrze idzie? Kręci się czy się nie kręci?

- Jakoś idzie – bąknął i odłożył łyżkę – To znaczy ja... przepraszam... ale jakoś nie przypominam sobie...

- No błagam! – ryknąłem pogodnie i machnąłem ręką. Tym razem się udało, trafiłem w dzbanek z sosem śmietanowym. Wyglądało to naprawdę pięknie, jak prawdziwy wypadek. Dzbanek pofrunął w bok chlapiąc dookoła śmietaną. W założeniu miał zalać rozłożone na stoliku dokumenty, ale wyszło jeszcze lepiej. Przeleciał nad nimi i zniknął za krawędzią stołu, pacnął w coś miękko po czym zadzwonił po posadzce.

- Nosz kurrrr – zawarczał obiekt i pochylił się gwałtownie. Wstałem z miną winowajcy i spojrzałem – biały płyn ochlapał opartą o nogę stołu aktówkę, mój cel zaczął desperacko ścierać go pękiem serwetek, nie zwracając uwagi ani na mnie, ani na to, co się dzieje na stole.

Och, strasznie przepraszam – wykrzyknąłem, obchodząc go dookoła, jakbym chciał pomóc w ratowaniu bezcennej skóry. Pochyliłem się nad nim i szybko przesunąłem dłoń nad miską zupy – chlup, chlup. Miałem nadzieję, że nie była już bardzo gorąca. Nie parowała, w każdym razie.

Obiekt wyprostował się i utkwił we mnie wściekły wzrok.

- Ale kim pan w ogóle do cholery jest? My się znamy?

- Z kancelarii Bakera chyba...– wypaliłem, nagle rozluźniony i spokojny. Zezując kątem oka widziałem, że dwa ciemne kształty wypływają na powierzchnię polewki i kryją się wśród grzanek. Jeden z nich chyba nawet pomachał mi ręką na znak, że wszystko gra.

- Jakiego Bakera? Ja nie pracuję w żadnej kancelarii, to pomyłka! – darł się obiekt, czerwieniejąc.

Wyszczerzyłem mu się prosto w tę zmiennobarwną twarz.

- Acha. No to przepraszam. I sorry za teczkę, pa!

Odwróciłem się na pięcie i odszedłem. Po drodze zgarnąłem kurtkę i czapkę z wieszaka i wydostałem się na ulice. Dopiero tam zacząłem zanosić się śmiechem.

 

- Wspaniała robota! Brawo, brawo! Ukłony!

Fannio Fercus Hanillie-Basca faktycznie zaklaskał w dłonie (zupełnie bezdźwięcznie) i ukłonił się.

- Odebrałem już komunikat – dodał, obchodząc tubkę pasty do zębów – Niewyraźny, bo odległość jest przecież znaczna, ale treść nie pozostawia wątpliwości. Udało się, oboje są już w środku i zaczynają się rozpładzać. Powtarzam więc raz jeszcze: brawo!

Odkłoniłem się i uśmiechnąłem. Miło, gdy ktoś pogratuluje dobrze wykonanej pracy.

- Czas na drugie zadanie – rzekł ambasador i uśmiech spełzł mi z twarzy.

- Drugie? Jak to: drugie?

- Czy coś jest nie tak? – zapytał lekko napiętym tonem- czy coś się panu nie podoba?

- No nie, ale... już prawie tydzień nie ma mnie w pracy... Pewnie jak wrócę, to mnie wyleją. Nie będę miał za co żyć... i takie tam.

- Och, przecież nikt panu nie kazał rezygnować z pracy, uchylać się od codziennych obowiązków – odparł Fannio Fercus Hanillie-Basca zauważalnie urażony – Pierwsze zadanie mógł pan spokojnie wykonać w przerwie na lunch. To była pana decyzja, za którą ja nie ponoszę odpowiedzialności.

Chwilę poburczał gniewnie i pokręcił się w miejscu.

- No, ale co tam – rzekł w końcu – Niech będzie. Proszę o chwilę ciszy. Skontaktuję się z kimś.

Ukucnął, w skupieniu przyłożył dłonie do skroni. Milczeliśmy. Po chwili ambasador wyprostował się i opuścił ręce.

- Załatwione. W ciągu godziny na pana adres zostanie wysłany przekaz pieniężny na znaczną kwotę. I niech mi będzie wolno zaznaczyć, że nie jest to przyjęte w naszych kręgach, by tak załatwiać sprawy, ale... cóż... polubiłem pana, mój drogi, a poza tym dyplomacja to także sztuka ustępstw, prawda?

- Hmm... bardzo dziękuję – bąknąłem i spróbowałem rozluźnić atmosferę – Nie wiedziałem, że macie już swoje konta w banku...

- Nie mamy – uciął - Przekaz wykona z własnych rachunków jeden z naszych oddanych, w pełni kooperujących gospodarzy.

-  Acha. A więc tak.

- Jeden z tych, którzy wiedzą już, jak wiele możemy ofiarować w zamian za tego typu drobne przysługi. Kwota, o której mówimy, pozwoli panu na spokojnie rozważyć zmianę pracy lub załatwienie lewego zwolnienia do obecnej... czy cokolwiek tam pan wymyśli. Proszę spodziewać się listonosza jutro w godzinach porannych.

- Eee.. dziękuję.

- Proszę. I spieszę dodać, że prace na pana płucach rozpoczną się dziś w nocy. Mogą pana obudzić drobne ukłucia w klatce piersiowej, ale proszę się tym nie martwić i leżeć spokojnie. Do rana pana układ oddechowy będzie jak nowy. Najdalej jutro wyślemy także technika do zatok i zorganizujemy przetykanie.

- Fajnie.

Odetchnął, zatarł dłonie.

- Zatem: warunki drugiego zadania są właściwie identyczne. Tylko obiekt, rzecz jasna, inny. Proszę może pofatygować się po kartkę i długopis, będę dyktował...

 

Była piękna. Naprawdę piękna, a piękno to kryło się chyba w tych wszystkich malutkich wadach... Nos, odrobinę za długi, miał przecież kształt tak niepowtarzalny i cudownie prosty, że chciało się go oglądać z każdej strony i pod różnymi kątami. Oczy, nawet jeśli lekko za duże, pyszniły się barwą stalowej szarości, były jasne i przejrzyste. Włosy, mimo swej naturalnej tendencji do lekkiego przetłuszczania, spadały jej na kark i ramiona malowniczymi falami niczym marchewkowo-pomarańczowy wodospad. Usta, może i wąskie i blade, ale za to dumne i kształtne. Cera o kilka tylko odcieni bledsza, niż średnia krajowa, pozbawiona rumieńców ale przecież czysta i gładka jak aksamit. Może ktoś by powiedział, że jest chuda, ale moim zdaniem była po prostu smukła i harmonijnie zbudowana.

- Co podać? – zapytała, a ja nadal stałem jak kołek i gapiłem się na nią ponad stosami czasopism, stojakami z gumą do żucia i całą resztą kioskowego badziewia. Głos miała przyjemny, choć lekko ostry, niski. Poranne słońce z trudem przebijało się przez chmury i oszronioną szybę, ale znalazło chwilę by zamigotać w malutkim kryształku wbitym w płatek jej nosa.

 - Halo? Proszę pana?

- Gumę w drażetkach – wykrztusiłem. Tylko to przyszło mi do głowy, bo akurat stojak z gumami przysłaniał mi skromniutki dekolt jej beżowej bluzki.

- Proszę sobie wybrać.

Sięgnąłem po gumę a ona odwróciła się i zaczęła stukać w kasę fiskalną. Otrząsnąłem się i zajrzałem za ladę. Z początku dostrzegłem tylko jej zgrabne nogi opięte przyciasnym materiałem dżinsów, ale potem przypomniałem sobie o obowiązkach i zacząłem szukać kubka z kawą lub herbatą czy może puszki jakiegoś gazowanego napoju. Nic, zero. Cholera.

Odwróciła się, podała mi cenę i przyjęła monety. Nasze dłonie zetknęły się na jeden elektryzujący moment. Wziąłem paragon i stałem nadal, czując się coraz bardziej głupio.

- Coś jeszcze?

Gorączkowo szukałem wyjścia z sytuacji. A co tam, pomyślałem. Jedziemy na maksa, ostatnio się to sprawdziło.

- O której kończy pani pracę? – zapytałem i chyba natychmiast moja twarz zapłonęła jak pochodnia. Jej policzki także pokryły się uroczymi plamkami czerwieni.

- Za...za dwie godziny, ale...

To ja poczekam – odparłem, siląc się na uśmiech. Nie udało się, a ja nagle zdałem sobie sprawę, dlaczego: uśmiechałem się przecież cały czas, szeroko i radośnie- Albo nie: po prostu pospaceruję sobie po okolicy i wrócę po panią za dwie godziny. Pójdziemy do kawiarni tu, za rogiem i napijemy się kawy, dobrze? Nie ma pani nic przeciwko.

Przypatrywała mi się długo i trochę niepewnie.

- No nie wiem...

- Bardzo panią proszę.

Skinęła głową. Poszerzyłem uśmiech w podzięce i wyszedłem.

 

- „Rozczarowany” to zbyt małe słowo – powiedział sucho Fannio Fercus Hanillie-Basca splatając rączki – „Zawiedziony” brzmi lepiej, ale nie oddaje w pełni zaskoczenia, jakie odczuwam w związku z tym co się wydarzyło.

Chciałem coś odpowiedzieć, ale nie pozwolił mi na to.

- Z moich informacji wynika, że wszystko szło dobrze. Zlokalizował pan cel, doprowadził do sytuacji konsumpcji pokarmów... i co? Mimo sygnałów z naszej strony nie odebrał pan wysłanników! Co to ma znaczyć? Mogę prosić o wyjaśnienie?

- Sytuacja nie była dogodna – odmruknąłem, trąc czoło – Ryzyko porażki...

- Jaka znowu „niedogodna”? – pan ambasador po raz pierwszy odkąd go poznałem okazał prawdziwe zdenerwowanie – Jakie „ryzyko”?. Pan myśli, że myśmy nie czuli? Kawa, herbata! A potem jeszcze chłodnik litewski. Chłodnik! Nośnik idealny! Już szykowałem się, by pogratulować panu tego numeru z chłodnikiem, a tu masz! Taki zawód. Nie wiem, doprawdy nie wiem...

- Cóż. Przykro mi – odparłem nie do końca zresztą zgodnie z prawdą – Następnym razem będzie lepiej.

- Liczę na to – rzekł już spokojnie Fannio Fercus Hanillie-Basca – Byłoby mi niewypowiedzialnie przykro zatrzymywać prace nad poprawą stanu pańskiego organizmu. I mówię to szczerze: ja tego naprawdę nie chcę zrobić. Ale co ja mogę powiedzieć decydentom, jeśli nie wypełni pan swojej części umowy?

- Jasne, jasne, rozumiem – burknąłem – A więc, jaki jest następny cel? Biorę się za niego z samego rana...

- Och, raczy pan żartować? Cel jest oczywiście ten sam.

- Yyy...

- Czy pan myśli – wycedził ambasador gniewnie potrząsając głową – że my wybieramy nasze placówki losowo? Według jakiegoś widzimisię? „O, patrzcie, ten się nada” ? Otóż nie, drogi panie. Zakładamy nasze ambasady w starannie wyselekcjonowanych miejscach. Sztab mądrych głów poświęca masę pracy precyzyjnemu dobraniu kolejnych lokalizacji. Mówimy tu o całych godzinach mozolnego gromadzenia, analizowania i przetwarzania informacji!

- Hm... no, rozumiem. Ale... ja wiem, że nasze układy przynoszą korzyść obu stronom. Wy mnie leczycie, ja wam pomagam. Ale w tym przypadku może być inaczej. Może lepiej będzie, jeśli najpierw z nią pogadam, przekonam. Może też ma jakieś problemy zdrowotne... Zrobimy to bardziej elegancko i bezpiczeniej przy okazji!

- Ma przerost tarczycy, tylko ślepiec albo kompletny nieuk mógłby tego niezauważyć – rzekł lekceważąco ambasador – To jednak nie ma żadnego związku ze sprawą. Rozwiązanie, o którym był pan łaskaw wspomnieć jest wykluczone. I pozwolę sobie zauważyć, że z poprzednim celem nie miał pan zamiaru dyskutować.

- Ale...

- Nie ma miejsca na „ale”. Wykona pan zadanie czy nie?

Wstałem i zacząłem chodzić po łazience. Nie nachodziłem się, jak się domyślacie.

- Jakoś... nie mogę – przyznałem w końcu – Boję się, że nie wykonam zadania z odpowiednią starannością, jeśli nie będę do niego w pełni przekonany. Istnieje taka możliwość, prawda? No więc... Może jednak wybierzemy inny cel z listy? A ją zostawimy w spokoju? Sam pan mówił, że dyplomacja to także sztuka ustępstw.

- Zaczyna pan dyktować warunki – powiedział ambasaodr lodowatym głosem – A to już nie przypomina dyplomatycznego zachowania. Co gorsza, gdy raczył mnie pan tym wątpliwej jakości wywodem o „pełnym przekonaniu” i „odpowiedniej staranności”, mój asystent przesłał mi nowe, bardzo niepokojące informacje...

Pomilczał chwilę, pewnie dla efektu.

- W czasie nieudanej misji nasze snesory odebrały wiele sygnałów – przemówił powoli – Początkowo nie byliśmy tym zaniepokojeni, koniec końców, cel to istota płci przeciwnej w wieku rozrodczym. Ale... im dłużej zabierał się pan do wykonania zadania... im bardziej zagłębiał się pan w bezmyślne gadki-szmatki zamiast podejmować odpowiednie czynności... Proszę: nadaktywność hipotalamusu niemal od samego początku. Już w drugiej minucie kontaktu mamy prawdziwą powódź fenyloetyloaminy. Aktywność serca skacze od 135 do 156 procent. A później, w czasie posiłku, dołączają nerofetamina i dopamina w ilościach doprawdy zaskakujących u takiego ponuraka jak pan. I jak ja mam to rozumieć? To i pana spektakularną porażkę? Ach, jaką znów porażkę! Pan nawet nie doprowadził do porażki, bo nie raczył pan pofatygować się do łazienki i odebrał emisariuszy! Mój miły panie – dokończył ciszej – my tu pracujemy. Tu nie ma miejsca na romantyczne uniesienia, to są proste i czytelne relacje. Do ut des, że tak powiem. Qui pro quo innymi słowy. I jeśli tak będzie wyglądała ta współpraca, to nasze nieźle z początku zapowiadające się stosunki zakończą się nie tylko wstrzymaniem prac naprawczych, ale – kto wie? – może nawet relokacją naszej placówki?

Pozwolił, by groźba zawisła w pachnącym grzybem powietrzu.

- Czyli co? – nie wytrzymałem – Pójdziecie sobie?

- Tak. Ale proszę teraz pomyśleć chwilę, zastanowić się. Gwarantuję, że szybko dojdzie pan do wniosku, iż takie rozwiązanie nie będzie dla pana pomyślne. Proszę mnie połknąć. A jutro wieczorem mam szczerą nadzieję omówić z panem spektakularny sukces misji. Żegnam.

 

Łaziłem po kuchni, ale szybko stała się dla mnie za mała. Rozszerzyłem więc swój spacerniak na pokój. Łaziłem, aż rozbolały mnie nogi. Tłukłem łydkami o meble, bezustannie tarłem piekące z niewyspania oczy. Na stoliku leżały rozrzucone banknoty. Kwota, która przyszła wczorajszym przekazem faktycznie okazała się spora, ale nie wydałem jeszcze ani grosza. Łaziłem. Całą noc.

 

- Koniec – zawyrokował Fannio Fercus Hanillie-Basca – To już przeszło wszelkie granice. Znowu dobrze nawiązany kontakt... i znowu nic. Nawet nie podjął pan próby. Och, doprawny, nie mam już zamiaru strzępić języka. Proszę bardzo!

Sięgnął po coś do wewnętrznej kieszeni marynarki a następnie wyciągnął dłoń w moją stronę.

- A co to takiego? – zapytałem. Obiekt był o wiele za mały, bym mógł cokolwiek zobaczyć.

- Niechże pan to weźmie, do licha!

- Ale co to jest?

- Weź to pan!

- Ale jak? – zdenerwowałem się. To znaczy: zdenerowałem się bardziej. Czyli już bardzo-bardzo – To coś jest za małe, nie mogę tego chwycić ani...

- Trudno, odnotowuję „ odmówił przyjęcia i podpisania dokumentu” – prychnął ambasador i schował przedmiot – Ale to nic nie zmienia, dokument wchodzi w życie za podpisaniem jednostronnym. To, drogi panie, jest nasze ultimatum. Jako oficjalny i akredytowany przedstawiciel Jego Wysokości niniejszym przekazuję je panu ustanie. Do południa dnia jutrzejszego wykona pan wyznaczoną misję. Tyle, kropka, fin. Nie ma już czasu na kolejne negocjacje. W przypadku niewypełnienia tych niewygórowanych żądań, zerwane zostaną jakiekolwiek stosunki dyplomatyczne pomiędzy panem a naszym Resortem, a dalsze kroki podejmie już Resort Obrony. Dziękuję, skończyłem. Wszystko jasne? Proszę mnie połknąć.

Połknąłem go. Co to za różnica – jeden więcej czy jeden mniej? A decyzję już podjąłem.

 

Notatniki, kalendarze i pliki papierów latały po całym pokoju jak doszczętnie pojebane gołębie. W końcu znalazłem stary, zakurzony adresownik i wyszukałem numer.

- No pamiętam – burknął niechętnie głos w słuchawce – Kopę lat. Co słychać?

- Studiowałeś medycynę, nie?

- Farmację.

- No właśnie. Robisz w zawodzie?

- Tak, ale...

- Mieszkasz tam, gdzie dawniej?

- Tak, ale...

- Jadę do ciebie – przerwałem – Będę za godzinę. Przez ten czas zgromadzisz mi wszystko, co tylko istnieje na świecie na choroby pasożytnicze, bakterie, i wogóle wszystko co żyje w człowieku. Albo w zwierzęciu, wszystko jedno. Zrobisz mi bombę, po której będę od środka sterylny jak szpitalny stół. Rozumiesz?

- Oszalałeś? Naćpałeś się? Co ty odwalasz, wariacie?

- Będę miał ze sobą pieniądze – powiedziałem przytrzymując słuchawkę obojczykiem i zawiązując sznurowadła. W moim brzuchu coś zaczynało niepokojąco bulgotać.

- Jakie pieniądze? Pogięło cię? A poza tym jest środek nocy.

Wymieniłem kwotę. Milczał chwilę, a ja zacząłem wciągać sweter.

- Dwie godziny – rzucił w końcu – Muszę wpaść do magazynu. Ale jak to jest żart... albo jak się okaże, że masz fałszywki, to lepiej dla ciebie żebyś się nie urodził. Wylądujesz w lesie, w worku. Rozumiesz?

- Za dwie godziny, u ciebie. Cześć.

Rozłączyłem się, rzuciłem słuchawkę, chwyciłem portwel, sięgnąłem do klamki. I tyle zdążyłem zrobić.

 

Skurcz był tak potworny, że rzuciło mnie na kolana. W gardle wezbrała fala wymiocin, oczy zaszły mgłą, w obu uszach eksplodował coś z hukiem i gwizdem. Posadzka, o którą walnąłem nosem szybko pokryła się drobnymi kropelkami krwi. Zawyłem, a wraz z wyciem z moich ust wytrysnęło coś gęstego i składającego się w połowie z krwi, a w połowie z Bóg-wie-czego.

- Oficjalnie uznaję pana działanie za wypowiedzenie wojny – rozległ się znajomy głos, po raz pierwszy głośno i wyraźnie. Nawet zbyt wyraźnie. Czułem się jak truskawka w sokowirówce i niczego już nie wiedziałem na pewno, ale chyba wydobywał się gdzieś z okolic mojego gardła, rezonując po czaszcze i podniebieniu –  To przesądza o wycofaniu ultimatum. Z największym żalem zrywam nasze rozmowy i oddaję sprawę w ręce odpowiednich służb.

Krew zaczęła mi płynąć z uszu, szybko dołączając się do kałuży, którą dzielne zasilały już strumienie z nosa i ust.

- A tak między nami i poza protokołem – zasyczał jeszcze Fannio Fercus Hanillie-Basca –  twoje próby uratowania istoty były żałosne, ty sflaczały kawałku ścierwa. Jeszcze przed świtem będzie nasza. I kto wie? Może jak już skończymy z tobą to poproszę o przeniesienie? Może teraz popracuję w niej? Tuszę, że minister się zgodzi. Trudno teraz o wykwalifikowanych dyplomatów.

Chyba zaśmiał się jazgotliwie, ale nie jestem tego pewien. W uszach huczało mi już straszliwie, nogi i ręce latały jak opętane. Turlałem się po podłodze i wyłem coraz głośniej. Ból większy niż mogłem sobie wyobrazić wyszarpywał wi wnętrzności na wierzch.

Nie wiem, jakim cudem ją złapałem. Wiem tylko, że mignęła mi przed oczami etykietka z uśmiechniętym radośnie zarazkiem i wielkie, czerwone bukwy „Stuprocentowa czystość z kuchni i łazience!!!”. Zerwałem zębami nakrętkę i ścisnąłe mocno miękki plastik. Zapiekło niemal od razu, po sekundzie nie czułem już warg i języka. Po dwóch – gardła. Po trzech – przełyku i żołądka. A potem zbawczy żar rozlał się po całym moim ciele. Zacząłem dla odmiany rzygać na zielono. Pewnie bolało jak cholera, ale było mi już, prawdę mówiąc, wszystko jedno.

 

Nie wiem, ile czasu minęło, zanim wspiąłem się na blat kuchni. Mieszkanie wyglądało bardzo źle. Jak by to opisać? Hm... Trochę jak wnętrze rzeźni, w której zamiast krówek i świnek chwilowo postanowiono zarzynać kosmitów. Tym z filmu – czarnych i śluzowatych, z wielką głową bez oczu.

 

Ale było lepiej. Tak, śmiejcie się, proszę bardzo. Naprawdę było lepiej. Mogłem stać. Mogłem widzieć. Płonąłem od środka i z ust buchał mi upiorny, słodko-kwaśny zapach ale w porównaniu z tym, co się działo przed chwilą... Roześmiałem się, chlapiąc dookoła lepką mazią. Coś tam we mnie ruszało się i wiło, ale chyba trochę dostali. Stuprocentowa czystość w kuchni i łazience...

Otarłem oczy ścierką i zebrałem się do kupy. „Przed świtem ona będzie nasza” powiedział. Szlag... Musiałem jechać. Adres znałem, w końcu tam właśnie mieliśmy się spotkać, obejrzeć ten film o którym mówiła... Poczułem nagły przypływ sił i ruszyłem do drzwi, które niestety akurat w tym momencie postanowiły otworzyć się z hukiem i rozwalić doszczędnie dwie rzeczy – lustro w przedpokoju i mój nos.

- Ty skurwysynu! – zawył niespodziewany gość i wpadł do mieszkania. Chwycił mnie za sweter, podniósł z podłogi i z całej siły walnął w szczękę. To znaczy: miałem nadzieję, że to już cała jego siła, bo gdyby mógł walić mocniej, to... sami wiecie.

- To ty mi to zrobiłeś, śmieciu! – darł się i energicznie wycierał mną podłogę – Ty mnie nimi nakarmiłeś!

Chwilę jeszcze potrwało, zanim go rozpoznałem. Był zarośnięty i brudny. Nie miał na sobie garniaka za pół bańki, nie jadł zupy cebulowej i nie gapił się na tyłek kelnerki – pewnie z powodu braku kelnerki w tej scenie - ale i tak go rozpoznałem.

- Czekaj! – wyharczałem niezbyt mądrze, ale on nie czekał i zaczął mnie prać. Równomiernie, wolno i bardzo, bardzo mocno.

- Kazali mi robić różne rzeczy! – krzyczał, a z jego oczu płynęły łzy – Jezu Chryste! Wylazł ze mnie jakiś pieprzony... I kazał... A kiedy powiedziałem, że nie, to... Zabiję cię, ty gnoju, ty szmato!

Już nic nie mówiłem, nie było sensu. Facet przestał się drzeć i zajął się na serio rozsmarowywaniem mnie po podłodze. Ale ja musiałem wyjść. Robiło się całkiem miło, ale nie miałem czasu. Musiałem wyjść, żeby ją ostrzec. Więc kopnąłem go.

Wyszło nieźle, poleciał do tyłu. Nawet nie wiedziałem, że umiem tak kopać. Zerwał się szybko i doskoczył do mnie. Złapał mnie za gardło, przeważył, walnąłem plecami o lodówkę. Plułem mu w twarz kwasem, tłukłem po przegubach ale on miał krzepę jak wół. Dusił mnie, a moje gardło pod jego palcami kurczyło się i zapadało do środka. Ale ja musiałem wyjść. Więc sięgnąłem ręką za siebie...

 

... coś tańszego? No, ale zależy panu na cenie czy na jakości? A, i na tym i na tym? Hmm... to proponuję ten model. To nie jest najwyższa półka, ale nadal niezła jakość. Proszę zważyć w dłoni. Ciężki, prawda? Profilowana rączka obłożona drewnem jesionowym, świetnie leży. Można w zmywarce myć, ale nie polecam. Oczywiście ostrzony laserowo, płaski szlif i polerka „na lustro”. Tak naprawdę to on jest do warzyw, ale będzie pan też miał masę przyjemności przy krojeniu mięsa.

 

Poważnie?

Puścił, zatoczył się na ścianę. Może by coś jeszcze przedsięwziął, ale poślizgnął się na krwi i usiadł ciężko, sprejując mi ściany karminową czerwienią. Upuściłem nóż, i zapomniałem o tym dziwacznym uczuciu, gdy ostrze przeszło już przez miękkie tkanki i zgrzytnęło po kręgach szyi. Zapomniałem o tym, i o nim.  Poprawiłem sweter i wyszedłem z mieszkania.

 

Stali przed blokiem, ledno widoczni w mroku. Dwóch mężczyzn i kobieta.

- Dalej nie pójdziesz – powiedział jeden.

- Zrobiłeś błąd – dodała kobieta – Trzeba było współpracować.

- Chciałeś ich zatrzymać? – rzekł ostatni – Po co? Nie wiesz, kim są? Nie rozumiesz? Nic i nikt ich nie powstrzyma.

- Mój ambasador dostarczył mi wyrok na ciebie.

- Mój też.

- I mój.

- To nic osobistego. A twoja placówka zostanie przeniesiona – powiedziała kobieta i wskazała za siebie. Na ławeczce, w półmroku migającej latarni siedziała dziewczynka, na oko dziesięcioletnia. Miała kolorowe rękawiczki i jasną, puchową kurtkę.

- Mamo, zimno mi! Kiedy wrócimy?

- Jeszcze chwila, kochanie – odkrzyknęła kobieta. O rany! Ale towarzycho...

Jeden z mężczyzn przyjrzał się uważnie zaschnętym śladom na mojej twarzy i piersi.

- Chyba nie zrobiłeś nic... głupiego? Czy twoja placówka nie...

- Widzę, że nie są państwo wprowadzeni w szczegóły zagadnienia – odparłem – A teraz przepraszam. Spieszę się.

Mężczyźni spojrzeli po sobie, kiwnęli głowami. Skoczyli w moją stronę. Kobieta też, ale wiele nie zdziałali.

Bo to było tak: w pierwszej chwili rzuciłem nóż na posadzkę, ale przed drzwiami do winy zastanowiłem się chwilę. Winda jechała z parteru, więc miałem czas żeby wrócić na chwilę i jednak zabrać go ze sobą. W końcu - może to nie najwyższa półka, ale nadal niezła jakość.

 

♦♦♦

 

I co? Mówiłem, że ta historia zmieniła moje życie? Mówiłem!

Niezły tu mają ze mną ubaw. Nie dość, że wszędzie tacham ze sobą stomię (mówiąc ich pięknym, obrazowym językiem „trawię pozaustrojowo”), to w dodatku serwuję im dużo zabawy przy posiłkach. Każdy kęs muszę sobie dziesięć razy obejrzeć, nim go wezmę do ust. Z początku była kroplówka, co mi wielce odpowiadało, ale potem się skończyło i teraz muszę jeść jak inni. Mój obiad trwa diabelnie długo, wierzcie.

Ale traktują mnie nieźle, o niebo lepiej, niż większość pozostałych. To pewnie dlatego, że z dwoma zabitymi i dwoma ciężko okaleczonymi mieszczę się tak jakby w tyle peletonu, w dolnych rejonach stawki. A siędzą tu, trzeba wam wiedzieć, typy o niebo lepsze ode mnie. Choć może niewielu ma do opowiedzenia taką historię.

Więc to chyba tyle, kończę pisać i czas na spanie. A jutro czeka nas tu wielkie wydarzenie. Wielkie bum. Zawory z gazem mam zlokalizowane, zapalniczkę zwędziłem jednemu z lekarzy. Ech, nawet fajnie było przez te kilka tygodni. Brałem dużo leków i w sumie przez większość czasu byłem w Krainie Czarów. Ale wszystko co dobre ma swój kres. Wśród psycholi z mojego piętra dwóch już na bank ma założone ambasady, co do trzech innych mam jeszcze wątpliwości, ale nawet jeśli nie – to tylko kwestia czasu.

A i mnie coś jednak w brzuchu gniecie.

Także myjcie ząbki przed snem i nie jedzcie byle czego.

Pa.


Komentarze (1):


10 kwietnia 2012 17:02 Wojo pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
Spodobało mi się :] Kawał porządnej kame... tzn. porządnego opowiadania! Fabuła wciąga, akuratna długość i zakończenie niezłe. Tak trzymać!

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
A fructibus eorum cognoscetis eos
  WTF Wykrot