Catapultam habeo!

Pan Leśniczy i Noc Majowa

Pan Leśniczy rano wstał. Uuuch - przeciągnął się i nałożył kalosze. Grzałka do kubka - plum - i już bąbelki wesoło bulgoczą. Chlebek - masło - wędlina. Jedną na talerz, druga w papier. Herbata...

Pan Leśniczy wyszedł przed domek. Mokro, po deszczu gałęzie kap-kap kapią, z dachu fruną w dół hałaśliwe strumyki. Przyroda wita Leśniczego, ptaki budzą się ze snu. Po podwórku tupie jeż, Pan Leśniczy nasłuchuje przez chwilę, aż mały wędrowiec zniknie w krzakach pod płotem. Świat dopiero przeciera oczy z wilgotnego snu - ale dla Leśniczego to już pora, by ruszać w drogę.

Szybki marsz wygania chłód ze stawów. Chlap, chlap, kalosze dobrze chronią, można iść nawet przez głębokie kałuże. Zza chmur wyjrzało na chwilę słońce, ogrzało pooraną zmarszczkami twarz - i zaraz znów szepczą krople w niciach pajęczyny wielkiej jak talerz. Dzięcioł zaspał, nie słychać go jeszcze. Nie śpi za to zając - przemoczony jak nieszczęście śmiga pomiędzy drzewami, zatrzymuje się na moment, wystawia wielkie uszy znad paproci. Pan Leśniczy idzie dalej, uważnie stąpa - po deszczu sporo jest jaszczurek, poruszają się cichutko, łatwo nadepnąć.

Nie ma dużo pracy - ot, obejdzie okolicę, tu i tam zajrzy, czy paśniki pełne, czy lizawki pełne. Trrr - zabębniły krople na liściach. Znowu deszcz. Pan Leśniczy kryje się pod gałęziami, czeka. Woda budzi tysiące zapachów. Liście pachną wszystkim - narodzinami, życiem, śmiercią. Po lesie roznosi się zapach grzybów - będzie  w tym roku piękne grzybobranie.

Nie mija południe, a już obchód skończony, Pan Leśniczy wraca do domu. Dociera akurat na czas, by pozbierać rzeczy i ruszyć znowu w drogę - tym razem długą, daleką i niebezpieczną. Ale Pan Leśniczy nie martwi się niczym, zamyka dobrze zamek i idzie przed siebie. Szybko dociera do okolic nowych, obcych, nieznanych. Drzewa szumią tu inaczej, wiatr w nich inne słowa szepcze, inaczej pachnie ziemia. Leśniczy dużo się w życiu nachodził, ma swoje sposoby. Szybko znajduje kijaszek, by wystukać nim drogę przed sobą.

***

Gruby Głos zamilkł, przez długą chwilę panowała cisza. Dopiero wtedy rozległ się kaszel straszliwy, mokry, rzężący. Ale to nie kaszle Gruby Głos, tylko ten drugi, Poważny. Głos Gruby milczy nadal, milczą inne głosy: Skrzekliwy, Młody i Sepleniący.

- Czy wyście, dziadku, na pewno z pełna rozumu? - podjął w końcu Gruby Głos - Na pewno wam się klepka jakaś po drodze nie zgubiła?

- Sprawa jest poważna i nie ma co sobie żartów stroić - wtrącił się Poważny Głos, ochrypły nieco i dygoczący od wstrzymywanego kaszlu - Jeśli więc to jest żart, pozwólcie powiedzieć, że bardzo brzydko sobie poczynacie.

- Ma rację ojciec Franciszek - dodał swoje trzy grosze Sepleniący - Mamy strapienie i nie do śmiechu nam, szczególnie że już kwiecień się kończy, zaraz przyjdzie Noc Majowa.

- Jak to więc z wami jest? - zapytał znowu Poważny - Mówcie szczerze. Naprawdę chcecie spróbować?

Pan Leśniczy tylko kiwnął głową i uśmiechnął się nieśmiało. Bardziej niż słowa Głosów zajmował go stół, przy którym siedzieli. Pan Leśniczy już od kilku chwil wodził po nim dłońmi, pod palcami czuł piękne, stare drewno, bogate w szlachetne sęki, dumnie chropawe, wszem i wobec rozgłaszające lata zwycięskich bojów z heblem. Piękny, wspaniały stół. Król stołów.

Poważny rozkaszlał się znowu.

- I wiecie, na co się ważycie? Znacie historię? - zapytał.

- Leśniczy tyle tylko wie, co mu wiatr północy wyszeptał przed świtem - odpowiedział spokojnie Pan Leśniczy nie przestając głaskać Króla Stołów - A wyszeptał tyle: we wsi Czarne Błota wielki smutek co roku. Gdy miesiąc maj nadchodzi, zbierają się ludzie dobrzy i na pierwszą noc miesiąca wszyscy z domu uciekają, a czasem i na więcej nocy. Dzieci płaczą, babcie stare kwękają, trudno im z chałupy wyjść i precz od wioski uciekać. Chłopi dobytek zostawiają, każdy tylko tyle bierze ile się na wozie zmieści. Czasem i tydzień i dwa nie wracają do domu, siedzą w chatach podle moczarów, komary ich żrą, zwierz czarny nachodzi. Cierpią, ale do wsi im wracać nie lza, nim kto odważny nie pójdzie przodem i nie powie: już można! Bo każdego, kto zostanie, straszna bieda czeka, a często i śmierć. Próbowali już różni, i tutejsi, i przejezdni, Noc Majową we wsi przeczekać. Zły, zły ich los spotkał.

- Wszystko to prawda - przerwał Poważny - Nie dziwota, że i do was wieść dotarła, skoro od lat już szukamy kogoś, kto by nieszczęściu zaradził. Nie bajajcie więc, dziadku, że wam to jakieś wichry powiedziały, bo to grzech, takie bzdury opowiadać.

- Wiatry czy nie wiatry - dodał z przekąsem Gruby - Skądś się o tym dowiedzieliście i jest z grubsza tak, jak mówicie. I wiadomo wam, że już mija rok piętnasty jak różni próbują we wsi zostać na Noc Majową. A czy wiecie, kim oni byli? Powiem wam: najpierw to byli nasi. Same potężne chłopy, takie, co to nie dadzą sobie w kaszę dmuchać. Mówi wszak stare podanie, że gdy kto do rana doczeka, w pełni sił i rozumu, to klątwa precz pójdzie i znowu będziemy mogli w spokoju żyć. Ale nikomu się ta sztuka nie udała. Jednych znajdowaliśmy martwych, po całej wsi pokładzionych. Inni zaś bez zmysłów w las czmychali, wieść o nich ginęła albo, co gorsze jeszcze, po jakimś czasie się ich znajdowało, zwykle w chaszczach siedzieli i tylko trzęśli się jak osika, gadali jak dzieci: be, me, amu, papu. Potem zaś zaczęli obcy przybywać i na Noc zostawać. Ha, nie dziwne, skorośmy nagrodę wielką obiecali: ziemię, bydło, nawet pieniądze. A byli i tacy, co spróbowali bez patrzenia na nagrodę, bo wieść się rozeszła i niejeden chciał się zmierzyć. Był więc ksiądz, egzorcysta, plebana naszego, ojca Franciszka przyjaciel. Tegośmy po powrocie na płocie znaleźli, nabity był nieborak na sztachetę, a w dodatku cały wstrętną jakąś mazią upaćkany. Potem był kowal jakiś, wędrowiec. Gęba taka, że szkoda gadać, cała w bliznach. Widać było, że ostry z niego typ i do bójki przywykły. Podwójnej nagrody zażądał, myśmy się zgodzili. A gdyśmy wrócili, ani śladu kowala. Po tygodniu chłopak ciało znalazł w lesie, nieopodal bajora. I tylko po kożuchu baranim kowala rozpoznał, bo głowy nie miał a w szyję (wyobrażacie sobie?), wiecheć kwiatów polnych miał wsadzony. Później był żołnierz na urlopie, ten nawet karabin miał. Całą noc strzelał z tego karabinu, huk aż do nas dochodził. A rankiem patrzymy - żołnierz w piecu, cały już na węgiel spalony. Byli dwaj bracia-osiłki, był myśliwy, był profesor uczony...

- Hehe-hehehe - rozgdakał się Młody Głos - Hehe... Tego profesora to dopiero załatwiło! Kutasa mu, uważacie, urwało, a potem...

- Cicho, Bartoszu, nie przerywajcie, jak wójt mówi - zganił go Poważny Głos - A mówi samą prawdę. Różni próbowali, już nawet przestaliśmy ich liczyć. Jedni silni, inni mądrzy, a jeszcze inni i tacy i tacy. I nikomu się nie udało ranka doczekać. Czemu więc wam ma się udać? Wam, któryście nie tylko stary, ale i ślepy?

- Pan Leśniczy ma swoje sposoby - rzekł spokojnie Leśniczy - Różne już, różne dziwa słyszał, różnych dotykał. Dajcie mu, powiada, na Noc Majową zostać we wsi. A rankiem wrócicie i klątwy nie będzie.

Znowu zamilkli, Poważny kasłał i chyrchlał, plwocinę przełykał.

- No, dobrze. Jeśli wiecie, na co się godzicie: wola wasza! Jeszcze trzy noce, nim Noc Majowa nadejdzie. I to wam mówię od razu, że jeśli umyśliliście przez ten czas gościny zakosztować, żarcia się naszego opchać a potem dać drapaka, tośmy już na takie numery wyczuleni. Tacy też się trafiali.

- Leśniczemu trzeba aby chleba trochę i herbaty kubek. Nic więcej on nie chce i na nic więcej nie czeka. Przez ten czas po wsi pochodzi, pozna, gdzie co jest. A gdy Noc Majowa nadejdzie, we wsi zostanie i klątwę odczyni. Wracając, całego i zdrowego go zastaniecie.

- Więc postanowione.

***

- Dziadku? Na nas już czas, ruszamy w drogę. Ja z chłopami zostaję, całą Noc Majową ich wspieram modlitwą, tak już od lat robię, jak wcześniej poprzedni pleban. Zostajecie więc sami.

- Nie sami, nie sami - wraz z pospiesznym tupotem pojawił się Gruby Głos - Patrzcie, ojcze Franciszku! Ten oto młodzian nazywa się Jerzy Kropidło i właśnie dotarł do nas z dalekiego świata. Z miasta!

- Pochwalony - przywitał się Brutalny Głos, żuta wykałaczka czy może drzazga zachrobotała po rzadkim uzębieniu.

- Na wielki wieków - odparł Poważny Głos.

- Pan Jerzy słyszał o nagrodzie - wyjaśnił Gruby Głos - I chce spróbować. Wcześniej by do nas dotarł, ale ważne go zatrzymały sprawy.

- Opowiedzieliście mu, wójcie, o wszystkim? Świadom jest ryzyka?

- A jakże. Ale, jak sami widzicie, nasz pan Jerzy nie z tych strachliwych. Postanowiłem więc, że obaj we wsi zostaną, jeśli taka ich wola.

- Jak, obaj? - Brutalny Głos splunął hałaśliwie - Co, obaj? Ten dziadzio też zostaje? No, zaraz! O tym nie było mowy!

- Nie martwcie się, panie Jerzy - uspokoił go Gruby Głos - Drugi śmiałek, Pan Leśniczy, nie przybył tu dla nagrody. Jak sam mówił, nagroda mu nie potrzebna. Tak tedy, jeśli obaj świtu doczekacie, cała umówiona suma trafia do was, panie Jerzy.

- Hm... jak tak, to tak. Niech będzie. A co on tak oczy mruży?

- Wasz towarzysz jest niewidomy - wyjaśnił Poważny Głos.

- Ślepy znaczy? Uojezusie... Dobrze, żem zdążył, psze księdza, bo cokolwiek wam tu buszuje po nocy, z samym tylko ślepcem-pierdołą marne by były wasze szanse.

- A panu się uda? - zapytał z lekkim przekąsem Poważny Głos - Jak macie zamiar z tajemniczymi siłami sobie poradzić?

- A tak! - odparł Brutalny Głos, a zaraz potem rozległ się trzask głośny i w powietrzu zawirowały drzazgi. Kilka osiadło na kołnierzu Pana Leśniczego, więc wyskubał jedną i powąchał. Pachniała wspaniale: młodym, świeżym drewnem.

- Widzieliście tę żerdkę? - zapytał chełpliwie Brutalny - Ze trzy palce grubości miała, nie? A ja ją w rękach złamałem jak patyczek! W mieście robiłem za takiego, co pijaków z baru wywala, gdy robią szu-szu albo nie chcą rachunku płacić. Za wszarz brałem, takiego syna, i bach po gębie, aż zęby latały jak jaskółeczki! Tak też mam zamiar sobie z waszym utrapieniem poradzić.

- Jakże to? - z głosu Poważnego Głosu nie znikała drwina, choć Gruby Głos syczał ostrzegawczo i uciszająco - Siłom piekielnym chcecie po gębie nakłaść? Ciekawe to, ciekawe.

- E, gówno tam a nie siły piekielne, za przeproszeniem księdza. Ja uważam, że ktoś was nachodzi żeby dobytek kraść. Może jeden, taki syn, a może zgraja cała. Mnie tam wszystko jedno.

- A możliwe, możliwe - wrzucił skwapliwie Gruby Głos - Zawsze po Nocy Majowej coś z dobytku znika. Głównie zapasy na zimę i gorzałka, nawet gdy się ją dobrze ukryło.

- No, widzicie. Jedźcie więc, bo lepiej, żebyście mi się pod nogami nie plątali ,gdy zacznę tu mordy obijać. I gotówkę lepiej szykujcie, bo z rana wam takich synów pod nogi rzucę, zrobionych na fioletowo. Ja wam to mówię, Jerzy Kropidło, Juruś Paragraf.

- Zatem ruszamy - westchnął Poważny Głos - Może któremuś z was Pismo Święte zostawić?

- No przecie Pismem ich lać po ryju nie będę!

- Pan Leśniczy chętnie Pismo weźmie. Jeśli stare, bo lubi starych książek dotykać.

Brutalny Głos parsknął.

 

Pan Leśniczy stał po środku dróżki i słuchał, jak niknie w oddali skrzypienie wozów. Wraz z nim cichł płacz dzieci, mamrotliwe zrzędzenie starców, wściekłe klątwy mężczyzn. Słuchał, jak rozpływają się wśród odgłosów pola, lasu, jeziora. Dzienne owady już kończyły koncert, ustępując miejsca wieczornej orkiestrze cykad.

- No, pojechali - stęknął Brutalny Głos - Ja idę coś przegryźć, bom od rana nic w gębie nie miał. A ty, dziadku? Masz tam jeszcze z pół zęba w twarzy, by czegoś poza owsianką spróbować?

- Leśniczy już jadł chleb. Pyszny, ciepły jeszcze chleb, pachnący jak poranek.

- Wariat, szurnięty wariat, słowo daję - zarechotał Brutalny - A rób co chcesz, kolego. Mnie już ślinka leci na te przysmaki, które mi zostawili.

- Smacznego.

 

Wiatr ustał, zrobiło się cichutko. Cykady grały daleko, za opłotkami, wśród traw i we zbożu. Lekko poskrzypywała niedomknięta okiennica, kwękała stara gęś zamknięta w szopie - krowy i świnie wzięli chłopi ze sobą, nawet kury i koty, psy zaś poleciały za pochodem.

Pan Leśniczy siedział na ławeczce i obracał w dłoniach obły kamulec. Jego palce czytały historię małego głazu, historię starą i wspaniałą. Był kamulec kiedyś w podmurówce, był w drodze, był kręgu paleniska. Słyszał dużo, wielu ludzi poznał. Opowiadał teraz Leśniczemu swoje dzieje, opowiadał o latach całych i wiekach nawet. Ale o Nocach Majowych mówić nie chciał, zgłażał się w sobie i milczał chwilę, nim na nowo podejmował bajędę. W końcu zmęczył się i Pan Leśniczy odłożył go na miejsce, by trochę odsapnął.

 

Gdzieś nieopodal Brutalny Głos mlaskał i ciamkał, ukryty w jednej z chałup. Minęło dużo czasu, nim skończył jeść, zasiorbał, zatłukł szczerbatymi zębami o kufel. Wstał, wyszedł na ganek, przeciągnął się i pierdnął tak donośnie, że aż Pan Leśniczy zasłonił uszy.

- No, podjadłem sobie, słonko już się chowa za lasem. Pora się chyba zbierać, dziadziusiu.

- Zbierać? - Pan Leśniczy zdziwił się do głębi - Jak to? Przecież miałeś razem z Leśniczym przeczekać Noc Majową, klątwę pokonać?

- No tak, ciągle zapominam, że jesteś wariat. Czyli co, ty tak naprawdę? Ech, głąb kapuściany... Stary, zwariowany dziadyga. Już myślałem, że na ten sam pomysł wpadłeś, co ja, choć ty jesteś kościsty idiota, a ja słynny z pomyślunku Juruś Paragraf. Ale myliłem się, przyznaję to ze wstydem. Ja, wapniaku kochany, nawet i godzinki nie zabawię w tej uroczej okolicy! Biorę sobie zaraz woreczek, ten tutaj, i tornister mój wysłużony, do środka napycham co się zmieści, ale głównie wódeczkę, co ją buraki pochowały po strychach, a może i pieniądz jakiś, jak się znajdzie. I jedzonko, i te obrazeczki święte, bo w pięknych są rameczkach i pewnie da się to Dużemu Zdzichowi opchnąć na przetopienie. Tyle mnie tu widzieli, ha-ha-ha.

- Może i dobrze - zastanowił się po chwili Leśniczy - Może i dobrze, że idziesz. Straszne tu się będą rzeczy działy.

Brutalny Głos w dwóch krokach znalazł się przy nim, pochylił się, sapiąc groźnie.

- A tyś co wymyślił, stary kaktusie? Że ja się tych ich czarów boję, że zmykam ze strachu? Oj, jakbyś nie był takim próchnem zmurszałym z dziurami zamiast gał, to by cię Juruś Kropidło na kopach przeniósł pod same Tatry za takie słowa! Ja, widzisz, jestem nie tylko silny, ale i mądry bardzo. Jak tylko usłyszałem, że chłopki szukają twardziela do nocnej roboty, zaraz pomyślałem: piękne to dla mnie zajęcie! Ale potem fumfel jeden, co mi tę robotę nadał, opowiedział, że niejeden chojrak na nagrodę się połasił i potem wyciągnął kopyta. Zaraz więc potężna mózgownica Jurusia Paragrafa tak to sobie wyjaśniła: chodzi widocznie po okolicy partia jakaś porządna. Pewnie co rusz do jakiejś wsi przyskakują, żeby dobytku nabrać. W miejscu nie siedzą, żeby ich władze nie wywąchały, krążą po kraju. Akurat w pierwszą noc maja im tu przystanek wypada. Pewnie bym nawet się spróbował z takimi synami, bo trzeba ci, stary krokodylu, wiedzieć, że nikomu się dotąd nie udało Jurusia, uniżonego sługi, na łopatki położyć. Ale, myślę: po co mi sobie graby obijać, skoro równie ładnie się obłowię na tym, co durne kmiotki po domach pozostawiały, jak na tej ich nagrodzie? Której, dodajmy, mogą wcale nie wypłacić, bo to sumka znacznie ponad ich możliwości? Rozumiesz teraz mój plan przepiękny?

- Teraz tak - kiwnął głową Pan Leśniczy, choć końcówki już nie słuchał, zajęty gładzeniem nogi od ławeczki, nogi starej i szlachetnej, mądrej choć nie bardzo rozmownej - Teraz Leśniczy rozumie.

- No. A że jakaś mnie taka wzięła dobra wola, to ci powiem, żebyś sam brał dupę w troki i zmykał ile sił w krzywych kulasach, zanim się te chwaty tu zjadą.

Pan Leśniczy już nie odpowiedział, bo noga jednak podjęła z nim rozmowę.

 

- Poszła Hanka do Marcina, co miał kasy kupę - śpiewał wesoło Brutalny Głos buszując na strychu - On jej złotych pięć pokazał, a ona mu dupę!

Pan Leśniczy wyprostował się nagle i nadstawił ucha. Coś się działo, coś się zaczynało... Nadszedł lodowaty wiatr, przeszył go dreszczem. Wstał ostrożnie i zaczął się obracać wokoło. Gęś zamilkła, zamilkła okiennica, wszystko dookoła zamarło nagle i skurczyło się. Kamień zaszlochał cichutko, noga od ławki zadrżała. Tylko Brutalny Głos nic nie poczuł, ryczał dalej.

- Szedł ulicą bankier bogacz, serce miał ze stali, chłopcy łomot mu spuścili i na łeb nasrali! Hej, hej, tralalala...

Leśniczy przykucnął, dotknął dłońmi ziemi i aż odskoczył, tak głośne usłyszał łkanie i lament piasku i trawy. Coś się zbliżało, coś szło w stronę wsi. Szło jednocześnie od lasu, od jeziora, od pól, szeleściło już między kłosami.

- Znałem taką raz panienkę... o, tuś jest, flaszeczko! Zapraszam do woreczka! A teraz obrazeczek... Hej, hej, tralalala...

Pan Leśniczy nasłuchiwał jeszcze chwilę, po czym wymacał za sobą futrynę. Wszedł, założył zasuwę i tak szybko, jak mógł, obszedł izbę sprawdzając, czy okna są dobrze zamknięte. Znał tę chatę doskonale, dobrze ją sobie wydotykał zeszłego poranka, wiedział już, gdzie jest stół, gdzie krzesła, gdzie piec kaflowy. Chata wójta, największa i najczystsza. Odgłosy rabunku ucichły, Brutalny splądrował domostwo wójta na samym początku, teraz kradł gdzie indziej. Nadal jednak słychać było jego pokrzykiwania i słowa pijackiej śpiewki.

Pan Leśniczy domknął ostatnią okiennicę i przysiadł na moment. Łokciem trafił na dzbanek mleka zostawiony dla nich przez wójtową, w ostatniej chwili uchronił go przed upadkiem. Łyknął trochę. Czekał.

Brutalny Głos umilkł nagle jak ucięty nożem. Leśniczy pospieszył do okna, przystawił ucho do szyby. Cykady były już całkiem cicho.

- Co? - rzekł nagle Brutalny, niegłośno i daleko, ale Pan Leśniczy słyszał go bez trudu. Ciarki go przeszły, bo prócz Brutalnego Głosu słyszał już dziwne, do niczego niepodobne odgłosy gdzieś za opłotkami.

- Co jest, do nagłej cholery? - tym razem Brutalny krzyknął już na głos - Co to jest? Gdzie jest moje... O matko przenajświętsza! A ty kim jesteś?

A potem cisza Nocy Majowej rozdarł jego wrzask, tak straszliwy, że Panu Leśniczemu włosy stanęły dęba na głowie. Brutalny wył, skowyczał, rozrywał gardło w dzikim ryku. A potem zamilkł nagle i coś głośno plasnęło o ziemię.

- Niemożliwe - zachichotał po chwili Brutalny Głos - Nie może być! Jakem Juruś Paragraf...

I coś mokro się rozdarło. A Brutalny ryknął po raz ostatni.

Pan Leśniczy cofnął się, raz jeszcze dopchnął okiennice. Znów zapadła cisza, ale nie na długo. Przerwał ją nieziemski odgłos. Minęło sporo czasu nim Leśniczy zdał sobie sprawę, że to piszczy gąsior, jego ostatni towarzysz nocnego czuwania, piszczy jak gwizdek i woła o pomoc w gęsim języku. Umilkł szybko. Biedak...

Szyba zadzwoniła, ale nie ta, przy której stał Leśniczy lecz druga, z przeciwnej strony. Jakby ktoś zatłukł o nią drobnym piaskiem. Pan Leśniczy zwrócił się w tamtą stronę, by lepiej słyszeć. Odgłos powtórzył się, tym razem już coś chrobotało, drapało framugę, przez szkło dobiegały go dziwaczne posapywania i jakiś szwargot.

Zatrzęsła się trzecia i ostatnia szyba, farba z chrzęstem osypała się z okiennicy. Leśniczy odetchnął głęboko. Bał się, bał straszliwie, ale co to dla niego za nowość? Świat, który przed laty okryły ciemności, zawsze mógł skrywać coś strasznego, jakieś oczy wpatrzone w jego plecy gdy wraca do leśniczówki, jakieś ręce wyciągnięte w jego stronę gdy leżał bez snu na łóżku...

Zabełkotało gniewnie, głośno, piskliwie, i jedna z szyb pękła. Nim odłamki szkła zakończyły swój krótki śpiew, coś tupnęło o posadzkę tuż pod oknem. A nim tupnięcie przebrzmiało, to coś pobiegło przed siebie, drobiąc kroki i w sekundę było przy Leśniczym. Zamlaskało, zaparskało, do nosa Leśniczego dotarła przedziwną woń, tak obca, że początkowo wcale nie wziął jej za zapach. Pomyślał o zgniłych liściach, o wilgotnym mchu i gnijącej korze upadłego drzewa, ale było w tym chuchu coś jeszcze. Coś bardzo, bardzo strasznego.

- Uuuu - rozległo się gdzieś w dole, między jego stopami - Uuuu!

Jakieś ręce, szpony, łapy chwyciły go za nogę i ścisnęły boleśnie. Zapląsał, próbując strącić paskudztwo. Przez nogawkę poczuł ciepło malutkiego ciała.

- Uuu, dziadzio! Uuu!

Leśniczy wsparł się dłonią o krawędź Króla Stołów i z rozmachem, z całą siła na jaką go było stać rypnął łydką o królewską nogę. Miękkie ciałko zamortyzowało uderzenie, rozległ się przeraźliwy skrzek, zaraz odpowiedziały mu inne, zza okien, zza drzwi, zza ścian. Coś mocniej wpiło pazury w nogę Leśniczego, a ten zasyczał z bólu i kopnął ponownie, jeszcze mocniej. Skrzekowi towarzyszył trzask, plask. Stworzenie odczepiło się, pacnęło o ziemię. Nie czekając ani chwili, Pan Leśniczy podniósł wysoko nogę i z impetem spuścił ją tam, gdzie z podłogi dobiegały go wściekłe odgłosy. Stopa napotkała opór, miękko zagłębiła się w coś i rozdeptała to.

Głosy przekrzykiwały się już, warczały, klekotały, najgłośniej od strony rozbitej szyby.

- Uuu, uuu! Zdeptał, rozdeptał, rozkwasił! - wykrzyknął cienki głos, pełen jakiejś paskudnej złośliwości - Rozplaćkał małego! Uuu!

- Zje się! - zawtórował mu drugi - Będzie się go jadło! Uuu! Po kawałku!

- Idźcie sobie! - krzyknął Pan Leśniczy robiąc krok w tył, w stronę bezokiennej ściany. Przywarł do niej plecami, wyciągnął ręce przed siebie - Idźcie precz w bajora, w plosa, idźcie pod ziemię! To nie wasze miejsce!

Ból był straszliwy, odebrał mu siły. Krew pociekła wartko z czoła, blaszana patelnia z ogłuszającym hukiem upadła mu do stóp. Pan Leśniczy skurczył się, przysiadł, przycisnął dłonie do rany. Głosy zachichotały złowieszczo, coś zadzwoniło w najdalszym rogu, koło pieca. Rozumiejąc, co się święci, Leśniczy zasłonił głowę rękoma. Żeliwny rondelek tylko lekko go zawadził, ale już po chwili talerz rozbił mu się o czubek głowy, boleśnie raniąc dłonie i przedramiona. Głosy wyły, szczebiotały, z trzaskiem rozbiła się druga szyba, stopy zadudniły o podłogę.

- Uuu! Dziadu stary, dziadu siwy, dziadu ślepy! Uuu!

Pan Leśniczy nie czekał, zerwał się na nogi. Popędził w stronę drzwi, ale od uderzenia wciąż w głowie mu szumiało, plan izby szalał, tańcował mu w myślach jak drewniany pajacyk. Nie trafił w drzwi, wpadł na krzesło. Skrzeki i chichoty były już wszędzie wokół, kolejne łapy zaczęły czepiać się jego nogawek.

- Uuu, burum-burum, rozpal który ogień, uuu, uuu, uuugotowaaaać!

- Odjedźcie! Precz! Zostawcie Leśniczego! Zostawcie wioskę! - zaczął kopać na oślep dookoła, but co i rusz na coś trafiał, rozległy się piski i skamlenia. Leśniczy zawył, gdy stalowe ostrze przejechało mu po kolanie, zazgrzytało na starej kości. Kolejny pocisk, tym razem dzban z mlekiem, trafił go w plecy, między łopatki, roztłukł się. Ostrze uderzyło znowu, głęboko wchodząc w łydkę.

- Uuu, burum-burum, odciąć kulasy! Uuu, niech pełza!

Dziesiątki głosów wrzasnęły ochoczo. Pan Leśniczy nie miał już sił kopać, strącać z siebie ohydnych łap. Zatoczył się, byłby upadł, ale nagle poczuł pod ręką zasuwę drzwi. Szarpnął ją ostatkiem sił, otworzył drzwi, wybiegł na zewnątrz.

- Gonić, gonić, burum-burum!

Pognał przed siebie. Gdzie jest chata Sepleniącego Głosu, gdzie Młodego Głosu? Gdzie są chlewiki, gdzie święta figurka? Nie wiedział już, pogubił się zupełnie. Biegł, potykał się, wpadał na coś, rozsmarowywał swoją krew na płotach.

- W lewo, w lewo! - zebrał się nagle na odwagę Stary Kamulec, zapiszczał cicho gdzieś z oddali, zza rozochoconych wrzasków pogoni - W lewo! Tam drzwi otwarte.

Nie było czasu na podziękowania - pobiegł w lewo. Chrapliwe odgłosy były tuż za nim, cuchnące oddechy owiewały mu plecy.

- Teraz w prawo! Nie, bardziej w prawo! O, tu! - zawołał Kamulec.

- Uojezu, uojezu, dziadku, pomóż! - zawył niespodziewanie Brutalny Głos, gdzieś z tyłu i z wysoka, jakby z któregoś z dachów - chodź tu do mnie, chodź, wyjmij gwoździe, błagam!

Leśniczy zawahał się, ale szybko zrozumiał, że nie ma szans by trafić do nieszczęśnika w rozchichotanej, rozwrzeszczanej ciemności.

- Trzymaj się! - krzyknął cienko - Leśniczy wróci po ciebie! - wpadł w uchylone drzwi, zatrzasnął je za sobą, kilku z prześladowców runęło na nie zaraz, ale Leśniczy zaparł się o podłogę i nie wpuścił ich do środka, wymacał zasuwę. Głosy zawarczały gniewnie, rozbiegły się pod okna.

Co robić? Gdzie uciekać? Pan Leśniczy nie wiedział nawet, w której jest chałupie, gdzie co stoi. Może był w niej wczoraj, a może nie? Nie do wszystkich go wpuścili, ha, po prawdzie to tylko do czterech. Biegał więc na oślep, zalany krwią i potem, rozbijał garnki i przewracał meble, a tymczasem szyby pękały i potwory gramoliły się do środka.

Niemal roześmiał się ze szczęścia, gdy nagle łomotnął głową o coś przed sobą, coś drewnianego i lekko pochyłego. Schody! Nie czekając ani chwil wdrapał się na nie na czworakach. Radość zmroziło przerażenie, gdy pod wyciągniętą ręką poczuł twardą, drewnianą klapę zagradzającą drogę na stryszek, ale zaraz radość powróciła, bo klapa nie była zamknięta i dała się uchylić. Pan Leśniczy wczołgał się na górę, przytrzaskując sobie boleśnie zranioną nogę. Szarpnął się, wydobył kończynę, a małe ręce już sięgały po nią, szpony wbiły się w podeszwę kalosza i zerwały go ze stopy - potoczył się w dół po schodach bębniąc rozpaczliwie. Głosy przywitały trofeum dzikim wyciem, a Pan Leśniczy rzucił się na klapę i domknął ją własnym ciałem. Brodą walnął w coś stalowego - zasuwka! Szybko zasunął skobel i przetoczył się w bok, między szmaty i pakunki. Legł tam i dyszał ciężko.

Napastnicy naparli na klapę, ale tu już nic nie mogli począć - nawet nie drgnęła. Głosy zawyły gniewniej niż kiedykolwiek przedtem.

- Uuu! Uuu! Na dół, na dół, burum-burum! Okienko! Przez okienko!

Leśniczy zerwał się znowu, choć ranna noga załkała żałośnie. Stryszek był niski, Leśniczy szorował głową po wewnętrznej stronie spadzistego dachu. Jak mógł najszybciej obiegł pomieszczenie, czyniąc straszne straty wśród weków, dzbanów i gąsiorków. W końcu znalazł, wymacał okienko. Na szczęście, na wielkie szczęście domowe spiżarki, choć wyposażone w okno do wietrzenia, musiały być przecież szczelnie zamykane w ochronie przed mrozem i upałem. Tak było i tym razem - otwór miał okiennicę, i to nie szklaną tylko drewnianą, solidną, z żelaznym skoblem. Po dachu już coś się wdrapywało, posapując, ale Leśniczy zdążył zatrzasnąć okno i zaryglować je. Dopiero teraz pozwolił sobie na prawdziwy odpoczynek - padł po prostu tam, gdzie stał, rozkrzyżował się na podłodze i zaśmiał w ciemność.

- Uuu! Uuu! Zamknął się, skrył! Dalej, burum-burum, rozwalić dach!

- Nie rozwalić - odparł stropiony głos spod okiennicy - Twardy, mocny jak z kamienia.

- Uuu!

Leśniczy doczołgał się do klapy w podłodze, o którą jeszcze chwilę drapały szorstkie paluchy, nim w końcu dano za wygraną. Stopnie schodów trzeszczały pod ciężarem tuzina ciał.

- Uuu, wyłaź do nas, wyłaź! My tylko żartowali, burum... Nie zrobią krzywdy!

- A nie - odparł Pan Leśniczy donośnie, by słyszeli go przez sosnowe deski. Nie każdy miał przecież taki słuch, jak on - Właśnie, że posiedzi tutaj Pan Leśniczy aż do świtu. A gdy świt nadjedzie, spadnie klątwa i znikną straszne poczwary. Znikną na zawsze.

Głosy uspokoiły się trochę, a po chwili odezwał się jeden, nieco wyraźniejszy od pozostałych.

- Uuu, uuu, głupi dziadzio! Świt jest burum-burum, Synkowie Matuli nie lubią świtu. Ale nic im nie zrobi, nic! Synkowie Matuli poczekają, posiedzą, w chałupie i w dzień ciemno! Poczekają, burum, do nocy, odpoczną, doskrobią się do dziadzia i go zją!

- Czego wy tu chcecie, co? - wrzasnął Leśniczy - Czemu nachodzicie ludzi spokojnych, czemu tyle zła czynicie?

- Uuu, burum, a czemu nie?

Głosy pod podłogą stękały i warczały, jeden, który od dłuższej chwili chrobotał po dachówkach osunął się nagle i zleciał z piskiem po czym głośno plasnął o ziemię.

- Uuu, burum-burum-burum, spadł na dupę! - ucieszył się ktoś na zewnątrz.

- Ratuuuunku! - ryknął znowu Brutalny Głos, gdzieś daleko, z oddali.

Chwilę panowała względna cisza, a Pan Leśniczy rozkoszował się nią po wszystkich tych wrzaskach i hałasach, które boleśnie raniły go w uszy. Znalazł jakąś szmatę i obwiązał ciasno na kolanie i łydce - w mig nasiąkła krwią. Położył się znowu i odpoczywał.

- Burum - skonstatował w końcu głos z dołu - Burum... Pójść, Synkowie, po chałupach. Zjeść, co do zjedzenia, zamęczyć co żyje. Znaleźć palącą wodę. A potem wszyscy tutaj, w chałupie, żeby dziadzio nie uciekł. Dzień prześpią, wieczorem wstaną. A ty, ty tam, kudłacz, wieczorem do lasu po Matulę. Matula przyjdzie w nocy. Matula wymyśli, jak dziadzia ślepego wydobyć z kryjówki.

- Zła będzie Matula...

- Burum...

Głosy oddaliły się, rozbiegły po wsi, zaraz dobiegło zewsząd ich radosne "uuu". Sporo jednak zostało na schodkach i pod okienkiem - te parskały gniewnie i tupały nogami, czekając na swoją kolej. Pan Leśniczy wyciągnął się, podłożył sobie coś miękkiego pod głowę. Nagle opadła go senność, ziewnął, przeciągnął się, stare kości zatrzeszczały z wdzięcznością.

 

- Ty tam, burum-burum, nie śpij, nie chrap!

Głos obudził go. W pierwszej chwili Leśniczy pomyślał, że to już nowa noc. Że, głupi, przespał dzień cały, że już nadeszła Matula, że stracił ostatnią szansę. Ale zaraz zastanowił się i uspokoił. Nie widząc od lat słońca ani zegarów, nauczył się liczyć czas stawami, kośćmi, zębami, nosem. A wszystkie one mówiły mu, że nie spał dłużej niż trzy-cztery godziny.

- Ech, nie budźcie Leśniczego - wymamrotał - Dajcie mu pospać.

- Nie chrap, jedzonko, nie śpij!

- A to czemu? Senny jest Leśniczy to i chrapie sobie. Jak wy, maluchy, do Leśniczego wejdziecie, to wtedy go budźcie dopiero.

- Uuu, burum! - głos z dołu opluł się z gniewu, Leśniczy słyszał, jak ślina pacnęła o schodek - Wesołe jedzonko, żarty sobie robi! Świt niedługo, potem dzionek, potem wieczór a wieczorem przyjdzie Matula. I będzie jedzonko jedzone.

- No, czyli na razie możecie dać pospać. A taka mocarna ta wasza Matula? Co, dach urwie?

- Uuu, nie wie, co gada. Matula straszna - w głosie głosu rozbrzmiał prawdziwy strach - Jak przyjdzie, to Synkowie się pochowają!

- A czemu to Matula z wami do wioski nie przychodzi?

- Uuu, uuu - zaszwargotał gniewnie głos.

- A czemu właśnie w Noc Majową przychodzicie, niecnoty?

- Pyta, pyta ciągle. Pytające jedzonko. Burum.

- A co to jest "burum"?

- Ty jesteś burum i kupa jest burum.

Pan Leśniczy parsknął cicho. Mimo wszystko odpoczął trochę, a teraz przyszedł czas, by się z pułapki wydostać i wykonać zadanie. Czuł już, że samo doczekanie świtu wiele nie da. Urodził mu się jednak w głowie pewien plan i zaraz zaczął szperać wśród rupieci na strychu.

- A co tam, burum-burum, chrobocze, czego szuka?

- A rożen szykuje - odparł wesoło Leśniczy - Co byście mogli Leśniczego nadziać i ładnie sobie upiec.

- Uuu, mądre jedzonko! Dobrze, niech szykuje.

Najpierw węchem wyszukał gąsior, z którego najostrzej pachniało siwuchą-przepalanką. Znalazł wnet takich cztery. Ustawił je podle klapy, by mieć pod ręką. Znalazł kij, połamał na trzy części nie dłuższe od ramienia, każdemu końcówkę oplótł szmatami. Na półeczkach krzywych wymacał główki gwoździ, wyjął ile dał radę, pomagając sobie łyżką. Teraz została rzecz najtrudniejsza. Szukał, szukał, nie mógł znaleźć. Usiadł w końcu i zasępił się.

- Świt blisko - zakomunikował głos z dołu - Ty, śmierdzący i ty, zaropiały, zebrać Synków, zawołać. Wszyscy tutaj, pod klapę.

Po chwili rozległo się nawoływanie, krzyki, wrzaski. Coraz więcej stóp tupało na dole, zaczęło się na nowo przewracanie krzeseł, huk spadających naczyń.

- A jeden niech na przyzbie siądzie, burum. Niech w cieniu siedzi i na okienko patrzy.

- A który, a który, burum? Słoneczko oczy wypali, skórę wypali! Który?

- A ty, koślawy!

- A czemu, burum?

- A czemu nie?

Tymczasem Pan Leśniczy myślał i myślał, aż wymyślił. Ech, gdyby był w lesie, gdzie huba wszędzie rośnie, zawsze się ją po zapachu znajdzie... Ale gdy dobrze poniuchał, wnet wyczuł, że i tu, na strychu mocno grzybem pachnie. Zaraz więc zaczął buszować po kątach, macać dłońmi co wilgotniejsze miejsce. Gdy trafiał, paznokciami zdrapywał miękki meszek, pieczołowicie układał na kupkę. Minął jakiś czas, głosy coraz bardziej cichły, a Leśniczy miał już sporo grzybnej mazi. Pewnie nie tak dobry jak hubka, ale zawsze. Zaraz też wymacał kawałek drewienka, potem drugi. Zebrał to wszystko razem, na szerszej deseczce ułożył grzyba, dłonie szmatami obwiązał, zaczął trzeć patykiem.

- Uuu, słonko wychodzi - zajęczał głos z dołu - Burum!

- Burum, burum, burum, burum! - odpowiedziały mu tuziny głosów.

- Koślawy, przed chałupę. Popatruj. A my tu spać. Dobrydzień, Synkowie.

- Dobrydzień! 

Ucichli momentalnie. Pan Leśniczy zrozumiał, że już czas. Począł trzeć, coraz szybciej i mocniej, przysuwając twarz by wyczuć ciepło i wstrzymując oddech. Dość szybko szmaty na dłoniach zawiodły, drewno zaczęło parzyć skórę. Ale nie czuł tego, tarł i tarł. Noga bolała, a on tarł. Z czoła znowu pociekła ciepła krew, ale on tarł.

Tarł.

Tarł.

Tarł.

I grzyb buchnął małym płomyczkiem. Osłonił go dłońmi, drżąc na całym ciele. Ale zaraz ciepło znikło - zgasł płomyczek. Szybko, choć ręce błagały litości, zaczął trzeć znowu.

Tarł.

Tarł.

Tarł.

I znowu płomyczek. Osłonił, poprosił, by został jeszcze chwilę. Szmatę już dawno nasączył spirytusem, ostrożnie podłożył nad ogień. Buchnęło, tym razem pięknie, aż mu się włosy w nosie spaliły i pokaleczoną dłoń liznął piekący żar. Szybko, Panie Leśniczy, teraz każda chwila cenna. Dwie pochodnie oblał siwuchą, odpalił. Zapas szmat wepchnął za pazuchę. Chwycił pochodnie obie w lewą dłoń, w prawą zaś kawał żelaznego pręta. Teraz - pędem do okienka. Odłożył pręt by zasuwę odsunąć. Małe okienko, bardzo małe, ale Pan Leśniczy jest przecież chudy jak szczapa i też mały całkiem. Szybko, szybko i cicho! Jak to wysoko? Ha, pewnie wysoko. Nogi jak nic połamie. Ale co tam. Najpierw rękę z pochodniami za okno wysunął, potem głowę, potem rękę drugą, przechylił się, odepchnął nogami i zaraz zleciał z hukiem strasznym. Ziemia walnęła go w głowę, wybity ząb wyskoczył z ust i poszybował w ciemną dal. Ranna noga nie ucierpiała, za to druga skrzypnęła strasznie, wygięła się. A tu przecież nie ma czasu, trzeba szybko, szybko zacisnąć zęby, słuchać, słuchać, słuchać.

- Uuu, burum! - zaskrzeczało tuż obok niego. Pan Leśniczy z trudem, ale szybko wstał na nogi. Słyszał głos, czuł zapach - to wystarczy. Zamachnął się prętem, tak mocno jak umiał, z całej siły. I trafił, plasnęło, upadło, zacharczało. Na wszelki wypadek palnął raz jeszcze, tam, gdzie charczało. Umilkło.

Zamarł i począł nasłuchiwać znowu. Jeśli wyskoczą teraz z chałupy, to po Panu Leśniczym! Ale nie, nic nie słychać! Tylko chrapanie, cichutkie, ale wyraźnie, z głębi chałupy. Śpią, śpią! Ale jak długo? Jeszcze zimo, jeszcze chłód nocy dookoła, słońca nie czuć na skórze, pewnie ledwo zza lasu się gramoli. Szybko! Leśniczy zrzucił szmaty na kupę, wymacał pochodnię jedną, bo mu obie przy upadku z ręki wypadły. Znalazł, podpalił stos, suche szmaty pięknie zapłonęły, znowu nos sobie opalił. Ale nie czekał ani chwili, nie zatrzymał się, tylko popędził wokół chałupy, kuśtykając boleśnie. Ile jest okien? Oby jak najmniej... Jedno, rozbite. Drugie, szyba także w drzazgach, odłamek wlazł mu w spaloną dłoń i ani myśli się ruszyć. Kuśtykał dalej, aż poczuł znów framugę drzwi - a więc tylko dwa okna! Szczęście prawdziwe. Oba blisko siebie - może, może się uda, Panie Leśniczy! Oddalił się jak najbardziej od domu, by hałasu nie narobić, szybko wpadł na płot, zaczął deski odbijać. Po zapachu gnoju domyślił się, że to zagroda. Zaraz też trafił na deski piękne, szerokie, wesołe. Luźno trzymały, wnet kilka chwycił pod pachę, wrócił pod chałupę, przypasował. Dobrze, dobrze. Jedną sobie pod oknem ustawił, gwoździe chwycił w zęby, poszperał po ziemi. Nagle - toż to Stary Kamulec! Aż tu się, poczciwina, przytoczył. Nada się idealnie, dobrze do ręki pasuje. Do drugiego okna dotarł, przypasował deski. Odetchnął głęboko - teraz się wszystko okaże... Ogień buchał ze szmat, czuł go doskonale. Ale trzeba więcej, więcej ognia! Ściągnął kurtkę, podłożył, zapłonęła. W drugą rękę chwycił szmaty płonące, nie czuł już bólu bo ręka całkiem sczerniała. Mocno cisnął kurtę i szmaty do środka chałupy, chwycił deskę, przystawił, przyłożył gwóźdź. Począł tłuc Kamulcem jak oszalały, Kamulec pomagał, zamiast jak pierwszy lepszy młotek walić ciągle po zmasakrowanych palcach - pięknie trafiał raz za razem w łebek gwoździa. Drugi gwóźdź, trzeci, czwarty... Już powarkują w środku, już się budzą, burum, burum... Deska mocno siedzi, ale po bokach szpary wielkie... Nic to, nawet jeśli za duże, to szybko się nie przecisną. Ze środka już bucha gryzący dym - lato wyjątkowo upalne, wszystko suchutkie jak wiór. U Pana Leśniczego padało, ale tutaj nie. Drugie okno - już tupią, chroboczą, nawołują. Drugie okno, deska. Pan Leśniczy już się kuli, już czeka, aż któryś przez okno wyskoczy, rzuci się do gardła. Tłucze i tłucze, wbija gwoździe. Czwarty... Na zad do pierwszego okna, poprawić, drugą deskę przybić. A jednak, jeden już łeb wystawił, już się gramoli. Gdy Pan Leśniczy rękę przystawił, warknął jak pies i ugryzł, pół małego palca zostaje mu w gardzieli. Trzask - Kamulcem go w łeb! Wleciał do środka, zrobił "burum". Szybko, druga deska. Ani chwili odpoczynku, deska twardo siedzi. I znów drugie okno - tam też próbują, ale tylko łapy wystawiają na zewnątrz, te bez problemu łamie i miażdży Starym Kamulcem. Biega pomiędzy oknami jak stary, kulawy pies wokół stada, dobija, póki gwoździ starcza. Tamci już wyją potępieńczo, skrzeczą, smażą się w płomieniach. Drzwi próbują wywalić, w końcu jeden dosięga zasuwy, odciąga, ale Pan Leśniczy już to przewidział, już przytargał ławeczkę, beczkę, korytko, kawał płotu, zastawił. Ogień huczy, pierwsze kawałki dachu spadają, jeden trafia Leśniczego w łeb, zostawia dziurę. Chyba dwóch czy trzech jakoś się wydostało, bo ich pełne bólu głosy oddalają się nagle pospiesznie, ale przecież zmykają, palą się, nie stanowią zagrożenia. Ogień bucha, Leśniczy się odsuwa. Dobrze. Ale jeszcze nie czas na odpoczynek. Powoli, powolutku idzie, maca przed sobą rękami, w końcu trafia do miejsca, gdzie pierwszy raz spotkał Starego Kamulca. Odkłada go delikatnie i dziękuje mu z całego serca. Kamulec milczy, bardzo się namęczył, ale jest szczęśliwy i dumny. Pan Leśniczy nasłuchuje, obraca głowę, aż w końcu słyszy ciche jęki i pochlipywanie gdzieś z góry. Trzeba będzie wleźć po Brutalny Głos, uratować nieboraka nim skapieje. Pan Leśniczy rusza szukać drabiny. Huczy i trzeszczy płonąca chałupa.

***

- Cierpi strasznie. Już się nim ojciec Franciszek zajął, ale tu trzeba będzie doktora, żeby mu te dziury w rękach pozaszywał. Z nosa nic nie zostało, a i jajec mu coś jakby nadgryzło. Ale bohater z niego, to trzeba powiedzieć. Boli go, widać, okrutnie, ale dał przecież radę, dotrwał do rana, pokonał straszną klątwę! Należy mu się nagroda, powiadam, a i więcej nawet! Chałupa jedna spalona, ale co tam! Wyzwolił nas, odczarował wieś dzielny Jerzy Kropidło!

- Tak, tak! Oj, szczęśliwyś, dziadku, że cię junak obronił.

- Ano.

- Aleś wszak nie zwiał, jak myśleliśmy, dotrzymałeś poranka. Damy ci jedzenia trochę, a jak chcesz, to cię który wozem kawałek podwiezie, żebyś kostek na drodze nie obijał. Z ranioną nogą ciężko ci będzie iść.

- Nic Panu Leśniczemu nie trzeba. Zaraz sobie pójdzie... może tylko herbatki trochę.

- Ruszacie dziś, nie chcecie na noc zostać?

- Leśniczy rusza dziś jeszcze.

- A czemu?

- A czemu nie?

 

Szedł. Nocny wiatr zawiał nagle, otulił go, rozwichrzył rzadkie, siwe kosmyki na jego głowie.

- Co się dzieje? - zapytał Pan Leśniczy.

Wiatr szeptał mu chwilę do ucha, opowiadał, relacjonował. Pan Leśniczy westchnął ciężko, podrapał się po brodzie.

- Hmm.. jak tak, to trzeba iść, gdzie mówisz. Ludziom pomóc, straszydło przepędzić. Hej, pracowity to miesiąc dla Pana Leśniczego!


Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
A fructibus eorum cognoscetis eos
  WTF Wykrot