Catapultam habeo!

Hydroheterodyna

Czytając ze zgrozą wyrywkowo zapisywane karty dziennika profesora Siedleckiego, zdałem sobie sprawę, że naukowiec odważył się na krok, jakiego przed nim nie wykonał żaden człowiek. I przypłacił to, można powiedzieć, życiem - przynajmniej dotychczasowym, bo zgodnie z naszymi ostatnimi odkryciami, oraz jego zapiskami, gdzieś istniał i istnieć będzie po wsze czasy... Klęczałem przy buczącej hydroheterodynie, czytając rozrzucone przez wiatr strony, zbyt zszokowany, by przenieść się na wygodne krzesło. Notatki nie były obszerne - autor notował jedynie po kilka zdań osobistych przemyśleń z każdego dnia badań, gdyż dokumentację teoretyczną aparatury Profesor już dawno spisał i umieścił w pancernym sejfie, zaś obserwacje i techniczne wykresy zapisywaliśmy na bieżąco ja i drugi asystent, Euzebiusz N.

To, jak poznałem Profesora, jak zyskałem jego zaufanie i rozpocząłem asystę przy jego wiekopomnych doświadczeniach, niechaj pozostanie tajemnicą - jak również w tajemnicy pozostawmy lokalizację laboratorium i lata, w których wspólnie prowadziliśmy badania. Pozwolę sobie również przemilczeć techniczne aspekty i kluczowe równania, których opublikowanie przed właściwym czasem mogłoby doprowadzić do katastrofy. Czytelnika niech zadowoli fakt, iż nie przeinaczam personaliów - z pewnością nazwisko profesora Siedleckiego w pewnym momencie przestanie być kojarzone z niefortunnymi w skutkach kontynuacjami badań Jeremiasza Apollona Hytza oraz dramatycznym doświadczeniem, znanym szerzej jako "lipski piorun", a zamiast tego zapisze się złotymi zgłoskami w świecie Nauki.

Profesor Szymon Siedlecki (primo voto: Seidelbaum) był człowiekiem przemijającej epoki. Jego wieku nie zdradzały ani kondycja, ani też mimika czy biegłość myśli, skądinąd jednak wiedziałem, że urodził się jeszcze przed wypadkami tarnowskimi. Manieryzmy sugerowały pochodzenie ziemiańskie, jednak, być może przez wzgląd na gwałtowność młodzieńczych losów, Profesor zawsze milczał na temat swoich korzeni. Domyślam się, że studia w Getyndze, na wydziale indologii, rozpoczął we wczesnym wieku, z pewnych jednak powodów (najprawdopodobniej zdrowotnych) musiał przerwać naukę. Kontynuował ją w Lipsku, na wydziale nauk biologicznych, farmacji i psychologii, zaś później na wydziale chemii i mineralogii, by nieomal ukończyć ją na wydziale medycyny weterynaryjnej. W wyniku wspomnianych niefortunnie przeprowadzonych eksperymentów, profesurę zdobył dopiero na Uniwersytecie Petersburskim, pod okiem samego Dmitrija Iwanowicza Mendelejewa - praca jego, tycząca się szczegółowo homeopatii i nosod, ponoć zaginęła w ogniu dziejów, przy upadku caratu (tytułu nie poznałem, lecz skoro mentor mój kazał tytułować się Profesorem, nie poddaję jego statusu naukowego w wątpliwość). Warto zauważyć, że przez wszystkie lata profesorowi Siedleckiemu towarzyszyła spora ilość oszczędności, dzięki którym nigdy nie musiał uciekać się do wsparcia tak zwanych mecenasów, którzy wpływać by mogli na wyniki jego badań. Miał też pełną swobodę w doborze przedmiotów swoich dociekań - słowem, służył Nauce, a nie ideom politycznym.

Dla mojej opowieści kluczowe jest zdradzenie przynajmniej założeń wynalazku, któremu Profesor, przy moim skromnym udziale, poświęcił ostatnie cztery lata badań. Otóż wieloletnie doświadczenie m.in. z zaawansowaną chemią, fizyką substancji, oraz homeopatią pozwoliły profesorowi Siedleckiemu utworzenie hydroheterodyny - transformatora, który zmieniać mógł materię w wodę o odpowiednich wzorcach przechowujących informacje, następnie zaś odwracać ów proces. Ten epokowy wynalazek bazował na odpowiednio natężonych promieniach rentgenowskich, których oddziaływanie na materię umieszczoną w szczelnej bańce, przypominającej żarówkę, powodowało jej wyparowywanie. Przy zastosowaniu odpowiedniego pola magnetycznego, sublimująca substancja zachowywała zapis o swoich właściwościach fizycznych i chemicznych (a także podrzędnych danych, jak na przykład kształcie) - po potraktowaniu hydroheterodyfuzorem, para wodna na powrót zamieniała się, w skomplikowanym procesie, w postać pierwotną. Dla mniej oczytanego czytelnika: aparatura Profesora zamieniała rzeczy w wodę i potrafiła odtworzyć je z powrotem!

Pominę tutaj naukowe podstawy hydroheterodyny, jak również schemat działania - przyjdzie na to jeszcze kiedyś pora w oficjalnej publikacji. Warto jednak zwrócić uwagę, że gdy dołączyłem do zespołu Profesora, pracował on już nad budową aparatury na skalę nieco większą, niż laboratoryjna - lampa sublimacyjna w aktualnym prototypie miała wielkość beczki wina, zaś komora docelowa była jeszcze większa, by łatwiej gromadzić cały gaz - skonstruowana była z kolejowego kotła parowego, z wmontowanymi uszczelnianymi drzwiami okrętowymi. Cała konstrukcja zamknęła się w małej fortunce: bagatela, czternastu milionach marek polskich, które wynalazca wydał bez mrugnięcia okiem. Objętościowo zajmowała dwa pokoje kamienicy. Na początku naszej współpracy profesor Siedlecki miał już na koncie udane eksperymenty z przesłaniem małych, nieożywionych obiektów, w niewielkiej, obecnie zdemontowanej kopii maszyny - jej demonstracja przesądziła o moim zaangażowaniu w projekt.

Transmitowanie nieożywionej materii pod postacią pary wodnej rodzi multum zastosowań praktycznych, włączając wojskowe - wyobraźmy sobie chociażby rozkazy wysyłane podziemnymi rurami - ich odczytanie byłoby niemożliwe bez odpowiednio skonfigurowanego resublimatu, pomijając fakt, że wróg nawet nie wiedziałby, że transport zawiera w sobie tajne, militarne dyspozycje! Pikanterii sprawie dodać może fakt, że szybko udało nam się przesłać hydroheterodyną skomplikowany mechanizm, jakim był drewniany, śrubowy dziadek do orzechów. Obydwie części maszyny zestaliły się w pożądanym miejscu, we właściwym ułożeniu względem siebie, zachowując rozdzielność - słowem, można było dalej kręcić gwintem i orzechy trzaskały aż miło! Wyliczenia, których dokonaliśmy, utwierdziły nas w przekonaniu, że transport udałby się także w przypadku bardziej złożonych i twardszych przedmiotów, jednakże w osiągalnych dla nas warunkach żelazne imadło sublimowałoby przez zbyt długi czas - ażeby zwiększyć moc promieni należałoby wyposażyć laboratorium we własną elektrownię węglową... Póki co zadowoliliśmy się więc wspomnianym dziadkiem i na nim przeprowadzaliśmy dalsze eksperymenty, aby chociaż stwierdzić długofalowe skutki uboczne transformacji - podczas licznych doświadczeń nie zauważaliśmy żadnych!

Naturalną koleją rzeczy było testowanie, czy cała para wodna potrzebna jest do odtworzenia obiektu. Można bowiem przewidzieć, że w trakcie wieloletniej pracy przemysłowej instalacje mogą nie trzymać szczelności, powodując zakłócenia przesyłu informacji. Wyniki były zaskakujące: drewniany moździerz potrafił się odtworzyć nawet po usunięciu około 95% oryginalnej pary (po zastąpieniu jej destylowaną wodą z niezależnego źródła)! Gdy zaś usunęliśmy więcej rdzennej pary, i tak udało się odtworzyć przynajmniej gwintowany trzonek! Okazało się, że tak prosty obiekt, jak dziadek do orzechów, przechowuje o sobie dużo mniej informacji, w stosunku do masy, którą posiada - kilka jej procent wystarcza, by z dostarczonego surowca resublimować oryginalny przedmiot. Rodziło to oczywiście pytanie, czy z jednej macierzy (takim terminem określaliśmy parę uzyskaną z napromieniowanego przedmiotu) da się odtworzyć jeden przedmiot parokrotnie, jednak ze względów etyczno-prawnych nie mogę w tej chwili opublikować odpowiedzi na to pytanie.

Kolejne doświadczenia pchnęły nas w złym kierunku - zainteresowani zaburzeniami przesyłu danych spróbowaliśmy resublimować obiekt z pary pochodzącej w pełni z niezależnego źródła. Wyniki nie były obiecujące - destylowana woda okazała się nie nieść w sobie żadnej informacji. Dopiero gdy resublimowaliśmy parę uzyskaną z kranowej wody laboratoryjnej, uzyskaliśmy w komorze docelowej gnijący ogon szczura, czego następstwem było stołowanie się od tej pory wyłącznie w barze mlecznym, leżącym z dala od laboratorium.

Kiedy rozważaliśmy metody transportowania pary wodnej z bańki sublimacyjnej do dyfuzora resublimującego, podsunąłem następujący problem: co uzyskamy, gdy dojdzie do przypadkowego połączenia kilku macierzy? Rezultaty było mocno niezadowalające (naraziliśmy się na wizytę oficerów policji), jednak rozpoczęły cały wachlarz testów i dywagacji: czy parę można zanieczyścić ciałem stałym? Czy można ją skroplić i zamrozić? Jak długo próbka utrzymuje zestaw informacji? Czy farbowanie macierzy barwnikami pozwoli wyodrębnić jeden przesył od drugiego? Wyniki tych doświadczeń z pewnością opublikujemy w obszernej dokumentacji hydroheterodyny.

Wreszcie, po trzech latach pracy, zdecydowaliśmy się wysłać transmisję z żywym stworzeniem. Wybór padł na Bismarka, naszego piwnicznego kota - stworzenie to nie miało przed sobą wiele lat życia i, przede wszystkim, nie nastręczało trudności w złapaniu. Podczas sublimacji zwierzę wydało z siebie dziwaczne miauknięcie i nastroszyło całą sierść - po czym wyparowało. Z zapartym tchem dokończyliśmy przepompowanie macierzy do destylatorów i uruchomiliśmy dyfuzor. Pół godziny później z dymiącego kotła wyskoczył Bismark - czystszy i żwawszy, niźli przed doświadczeniem. Po zdezynfekowaniu zadrapań wypiliśmy triumfalnie we trójkę vin de Champagne.

Kota Bismarka wysyłaliśmy hydroheterodyną w imię Nauki jeszcze siedemnastokrotnie, oczywiście bez drastyczniejszych eksperymentów. Zaledwie dwa dni temu, w wyniku niefortunnego rozbicia retort jeszcze przed destylowaniem macierzy, nasz heroiczny hydronauta popłynął niemal w całości do atmosfery... Próbowaliśmy jeszcze zebrać ilość pary niezbędną do odzyskania informacji o kocie, lecz uciekła nam ona błyskawicznie - zupełnie, jakby Bismark chciał się ulotnić i pozostać w tym eterycznym ciele - chociaż można oczywiście wytłumaczyć jego odejście elementarnie: różnicą ciśnień i temperatur.

Po tym wydarzeniu obiecaliśmy sobie wstrzymać się chwilowo z doświadczeniami na żywych obiektach i planowaliśmy powrócić do materii nieożywionej. Profesor miał jednak zgoła inne plany...

♦♦♦

Fakt, że Profesor wybrał się w podróż w nieznane był oczywisty - generator fal nadal pracował, wskaźniki przepływu cieczy pokazywały zakończony cykl transportowy, zaś na oparciu krzesła wisiały spodnie i fartuch naukowca. Zaparowany od środka iluminator bańki docelowej, zaryglowane drzwi i nie zabezpieczone, rozgrzane dyfuzory świadczyły o tym, że nieustraszony badacz nie zakończył podróży. Fakt ten stał się dla mnie jasny chwilę po wkroczeniu do laboratorium - nawołując Profesora zająłem się szybkim sprawdzaniem ciśnieniomierzy i szczelności retort. Gdy odkryłem miejsce, w którym kolba ssawkowa była obluzowana, wiedziałem już, że stało się nieszczęście. Skamieniałem, czując pod pantoflami kałużę wody...

Ważnym przymiotem naukowca jest nie tracić głowy w chwilach dramatu. Wiedziałem, że próba zbierania cieczy jest bezcelowa - nie starczyłoby jej do napełnienia menzurki, a do zapisu wszystkich danych witalnych, topologicznych i mnemotycznych osobnika o strukturze i objętości Profesora, potrzebne było przynajmniej dwa do potęgi piątej litrów. Zająłem się więc dalszym zabezpieczaniem oprzyrządowania i próbą zorientowania się, jak dokładnie przebiegły wydarzenia ostatnich godzin. Wtedy zwróciłem uwagę na skoroszyt - przed podróżą Profesor musiał położyć go na tym samym krześle, na którym odwiesił ubranie. Nie powiązane niczym kartki zdążyły w międzyczasie wypaść i pokryć część podłogi - kilka nawet zamoczyło się w kałuży, będącej, w istocie, resztkami naukowca. Przez głowę przeszła mi niedorzeczna myśl, jakby Profesor próbował po klęsce dotrzeć do notatnika by, zwyczajem naukowca, spisać ostatnie obserwacje feralnego eksperymentu... Podniosłem strony i, po zorientowaniu się w ich chronologicznej kolejności, przystąpiłem do czytania.

Już pierwsze zapiski były sensacją - wynikało z nich, że Profesor parokrotnie wcześniej przeprowadzał eksperyment hydroheterodyniczny na sobie! Mało tego, pierwszą podróż odbył w tajemnicy już niecałe dwa miesiące po tym, jak pierwszy raz wysłaliśmy Bismarka i nie stwierdziliśmy żadnych objawów ubocznych! Chociaż pierwsze przeżycie było z całą pewnością nieziemskim doświadczeniem, w swoich notatkach Profesor opisuje je skupiając się, post factum, niemal wyłącznie na naukowym przebiegu z punktu widzenia podmiotu:

"Niżej podpisany poczuł się wpierw jak w rosyjskiej bani, z tym, że para wodna nie wydobywała się z siedlisk, a z porów skórnych n.p. Puls w normie, częstotliwość oddechów bez zmian. Brak zakłóceń percepcji, nastrój umiarkowany. Faza wstępnego naświetlania N kończy się po 960 sekundach. Po N+82 sekundach przed oczami niżej podpisanego pojawiły się czarne plamy. Od N+95 sekundy n.p. czuje postępujące mrowienie w palcach stóp i rąk, nosie i innych słabiej ukrwionych członkach. W N+110 sekundzie n.p. przestaje widzieć tarczę zegara - od tej pory odliczanie wyłącznie na podstawie odgłosu tykania. W N+133 sekundzie nie posiada już czucia na niemal całym ciele, oraz nie odczuwa swojej wagi i jakichkolwiek oddziaływań fizycznych, poza zwiększającym się ciśnieniem. Od N+140 lub +141 sekundy n.p. utracił formę i pełnię priopercepcji. Tykanie zegara odczuwa wyraźnie, jako rytmicznie oscylujące delikatne ciśnienie na zewnętrznej powłoce szklanego zbiornika. Zachowana pełnia świadomości umysłowej. Do rozpoczęcia pracy pompy pozostało 820 sekund - zdecydowanie za dużo jak na obiekt doświadczenia. N.p. przez cały czas odczuwa niesamowitą błogość. Jedynym rozpraszającym czynnikiem jest unosząca się w n.p. srebrna koronka zębowa - w tym momencie n.p. ucieszył się z faktu, że przed eksperymentem zapobiegawczo przeprowadził na sobie płukanie żołądka. (...) Po zakończeniu eksperymentu stwierdzono pełną sprawność organizmu. Puls w normie, częstotliwość oddechów bez zmian. Niżej podpisany stwierdził niezwykłą suchość w gardle i ból zęba po utracie plomby."

Notatki typowo naukowe szybko ustępują miejsca zapiskom z doznań, nieporównywalnych do żadnych innych odczuć i przeżyć:

"W znanych mi językach nie istnieją słowa, którymi można opisać odczucia i błogostan towarzyszące stymulowanej sublimacji. Po przekroczeniu pewnej granicy, w okolicach N+2 minut, obiektowi zdaje się być jednością z wszystkim, co go otacza - pragnie się rozprzestrzeniać, mieszać, przemieszczać. Ach, jak niewygodnie jest w szklanej bańce!"

"To już czwarty raz. W tym doświadczeniu zmieszałem się z wodą 'Sobieski'. Podług etykiety pochodziła z Bieszczad, jednak rozmawiała ze mną o ujęciu *** [wykreślone, w celu zachowania w tajemnicy okolicy, w której znajdowało się nasze laboratorium]. Nie była to rozmowa sensu stricte - po zmieszaniu się z nią pojąłem wszystko, o czym mogła mi powiedzieć - warstwach geologicznych, korytach podziemnych, zanieczyszczeniu z fabryki *** [wykreślono] a nawet zezowatej Krysi G*******skiej, pracującej w rozlewni. Woda także pojęła wszystkie moje przeżycia, historię i wiedzę - gdy żegnaliśmy się podczas sedymentacji, stwierdziła, że w naszym świecie jest bardzo smutno. Musiałem przyznać jej rację..."

A więc tak się sprawa przedstawia! Pamięć wody - sensacyjne odkrycie wszech czasów, na wyciągnięcie ręki! Od wieków ludzkości towarzyszyło niewyczerpane źródło, z którego po prostu nie potrafiliśmy zaczerpnąć - ba! nawet nie wiedzieliśmy, co w sobie kryje!

"Muszę zaznaczyć, że proces wymuszonej resublimacji nie należy do najprzyjemniejszych. Nie dość, że mija błogostan i wolność, gdyż nie da się uciec pompie, a wnętrze kotła jest zadziwiająco małe, to nagle zaczyna się odczuwać ciążenie, granice cielesne, wreszcie swędzenie, chłód, 'skórę praczki' - człowiek ma ochotę zapłakać po opuszczeniu tego raju."

"Dzisiaj asystenci niemal zastali mnie podczas resublimacji - w porę zdążyłem się ubrać, zaś do kotła włożyłem doniczkę z fikusem. Na szczęście dociekliwy inżynier Franciszek nie spostrzegł podstępu." - gdy o tym czytałem przypomniałem sobie dokładnie ów przypadek! W istocie, Profesor pracował wtedy całą noc, lecz gdy pojawiłem się rano był całkowicie rześki. Jak Bismark...

"Pragnąc kolejnych doznań użyłem w dzisiejszym doświadczeniu świeżej wody deszczowej. O Heraklicie! Ile pochłonąłem! Widziałem Mediolan z lotu ptaka, widziałem śniegi Alpów, poczułem łaskotanie jak wtedy, gdy przez obłok, którego świadomość przyjąłem przelatywał sterowiec... Wszystko to były doznania z przeszłości, jednak nie na tyle odległej, na ile pragnęła moja ciekawość. Deszcz zasugerował, bym popytał wodę, która dłużej pływała - on widział wiele, ale przez ciągłe parowanie i spadanie niewiele pamięta. Cenna rada." - to musiało nastąpić w miesiącu, gdy Profesor zapragnął koniecznie sprowadzić wodę z Bałtyku, żebyśmy przetestowali łączenie macierzy z mocno zasoloną wodą "o dużej dozie niesionej informacji". Dziwiło nas to, jako że w rozumieniu naszej aparatury, woda nie będąca wysublimowaną macierzą nie niesie żadnej informacji. Teraz wszystko jest już dla mnie jasne! Krynice, kryjące w sobie dzieje z wnętrza Ziemi. Rzeki, płynące setkami kilometrów przez wieki. Oceany, które oblewały każdy ląd i pamiętały nawet pierwotne wędrówki tektoniczne! Przecież połączenie z taką bazą wiedzy było dla naukowca bliskie Nirwany!

"Niebywałe, że ta drobina wody, z którą się podzieliłem doznaniami, pamiętała czasy, gdy Ibrahim ibn Jakub nazywał ten akwen 'Morzem Otaczającym'! Jej ulubionym miejscem była grobla przy Muhu, zaś świadkiem była wydarzeń niezliczonych! Ciężko mi aż pisać z powodu ekscytacji. Jednocześnie odczuwam coraz większe przygnębienie, ilekroć wracam do cielesnego świata. Niniejszym wyrażam, w pełni świadom na umyśle, wolę by macierz moją wylać po śmierci do Atlantyku..." - jaka szkoda, kochany Profesorze, że nie będę w stanie wykonać tego życzenia! Pociesza mnie myśl, że w gruntach, w które wsiąkłeś, z pewnością też odnajdziesz niesamowite wspomnienia i, prędzej czy później, wzniesiesz się do nieba pod postacią chmury...

Wzruszyłem się, lecz pragnąłem czytać dalej nie przerywając. Ku mojemu rozczarowaniu, dalsze strony były puste - następnym eksperymentem miała być feralna podróż z dzisiejszej nocy. Przemknęła mi myśl, że może Profesor specjalnie uszkodził uszczelkę, ale szybko sam siebie wyśmiałem - profesor Siedlecki był człowiekiem Nauki i - nawet jeśli świat pary wodnej był tak błogi i bliski Absolutowi, jak to opisywał - z pewnością przed dokonaniem nieodwracajnego kroku udokumentowałby wszystkie swoje doświadczenia dla Ludzkości i nas, asystentów, aby mądrość tych odkryć nie przepadła.

♦♦♦

Rozbierając się postępowałem w pełni racjonalnie. Owszem, towarzyszyła mi ekscytacja, ale myślałem trzeźwo i działałem świadomie - kierowało mną pragnienie poznania: największa z podniet naukowca. Zresztą jeszcze nie decydowałem się na krok ostateczny - postanowiłem uszczelnić retorty, by dokonać pierwszego skoku próbnie. Kto wie - może nawet podczas niego spotkam Profesora? Albo napotkam krople, które z nim rozmawiały! Każdy naukowiec jest w głębi duszy marzycielem i nie ma większej radości nad to, gdy jego fantazja łączy się w zgodzie z nauką...

Wtedy usłyszałem kichnięcie.

Na początku odruchowo podciągnąłem kalesony, sądząc, że to przybył docent Euzebiusz - pojawiałem się w laboratorium zwykle godzinę przed nim, a podczas czytania notatek całkowicie zatraciłem poczucie czasu. Nie był to jednak on - w sieni nie zapalono światła, zaś drzwi do pracowni pozostały zamknięte, jak je zostawiłem. Uznałem, że się przesłyszałem, bowiem na zewnątrz padało i mogłem równie dobrze usłyszeć chlupotanie wody w rynnie. Zamykając okiennicę przeszło mi przez myśl, że teraz Profesor rozmawia z kroplami deszczu, które wcześniej szybowały w obłoku nad Wielkopolską...

Kolejnych odgłosów nie mogłem jednak pomylić, gdyż ich źródło tym razem było bliżej mnie. Kilka wciągnięć powietrza, jak w chwili, gdy ktoś stara się stłumić kichnięcie, po których nastąpiło siąknięcie nosem - wszystko to dochodziło z wnętrza dużej szafy z metalowymi drzwiami, w której przechowywaliśmy laboratoryjne fartuchy. Chwyciłem najbliżej stojącą probówkę, aby mieć czym zagrozić intruzowi, po czym gwałtownie otworzyłem skrytkę.

Szczeliny wentylacyjne w drzwiach utworzyły na obliczu ukrywającej się osoby paski cienia, przez które nie od razu poznałem profesora Siedleckiego. Odstąpiłem na krok, całkowicie zaskoczony. Naukowiec wyglądał na równie wstrząśniętego.

- Ach. Pan Franciszek... - wydusił z siebie, po czym zapadła krępująca cisza. Profesor także miał na sobie wyłącznie kalesony.

Jak pisałem, naukowca można zaskoczyć, ale nigdy nie opuszcza go zdolność analitycznego myślenia i pragnienie wyjaśnień.

- Co ja widzę? Co to wszystko znaczy? - wykrzyknąłem.

Profesor przetarł okulary i odpowiedział z pewnym opóźnieniem:

- No więc... Eureka! Udało mi się! - wbiłem w niego piorunujące spojrzenie, po którym się zawahał - Ja... resublimowałem poza zbiornikiem!

- Panie psorze, żądam natychmiastowych wyjaśnień! Węszę podstęp...

- Ciszej tam, panie Franciszku. Niechże ten epizod zostanie między nami... - w oku naukowca dostrzegłem błysk, któremu towarzyszył uśmiech zakłopotania. Spojrzałem na zebrane przeze mnie notatki, na ubranie pozostawione na krześle - nie dowierzałem. I nagle podejrzenie moje sprecyzowało się - okulary! - do rzekomych transformacji Profesor nigdy ich nie zakładał!

- To wszystko wierutnie brednie? Spisał pan fałszywe notatki, żeby pchnąć jednego z nas do tego szalonego czynu! - nie zadawałem pytania, tylko rzucałem oskarżenie, a głos łamał mi się z oburzenia i zawodu...

- Franciszku, miałbym ryzykować mój geniusz?

- Niech to szlag! Nie ma pan za grosz honoru!

- Do kroćset! Jestem człowiekiem nauki! Człowiekiem czynu! W dupie mam honor!

- W dupie to będziesz pan miał zaraz ten...

- Ciii... - obu nas dobiegł właśnie odgłos gaszonego silnika i trzaśnięcie drzwiami automobilu. Ani chybi przyjechał właśnie docent Euzebiusz.

 

Obaj z Profesorem zmieściliśmy się w szafie.



Artykuł opublikowany 18 marca 2012 przez: J. Madejski

Komentarze (7):


20 marca 2012 00:00 Wojo pisze:
-1 [1] [+] [-] Odpowiedz
Tutaj z kolei same zwały tekstu i dopiero pod koniec dialog. Strzasznie nierówna kompozycja, nawet nie chce mi się czytać.
20 marca 2012 16:41 Wojo pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
Dobra, przetrawiłem. Może być. Gdy tekst jest wyjustowany, to warto pousuwać bękarty :P
20 marca 2012 17:40 J. Madejski pisze:
+1 [1] [+] [-] Odpowiedz
Łamanie tekstu niestety nie zależy od nas ;) Gdy zmienisz krój pisma (przycisk na dole strony: A->A), lub np. zrobisz zbliżenie w przeglądarce internetowej, sieroty, wdowy i inne kwiatki mogą powstać w innych miejscach, jak to sobie wyliczy przeglądarka.
22 marca 2012 14:46 Galileo pisze:
+1 [1] [+] [-] Odpowiedz
Naprawdę nieźle piszecie, panowie. Czekam na więcej!
22 marca 2012 19:27 A.G. pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
Ciekawe i oryginalne! Kompozycja może i faktycznie na początku dziwi, ale podzial na 3 części ją IMHO uzasadnia.

"marek polskich"? ;)
25 marca 2012 11:54 J. Madejski pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
"marek polskich"?
- taki zabieg, żeby niby ulokować opowiadanie w ramach historycznych, ale bez zdradzania szczegółów ;)
29 września 2013 21:58 Ursannah pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
Panowie z szafy: Dobre:)))

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
A fructibus eorum cognoscetis eos
  WTF Wykrot