Catapultam habeo!

Coś na progu nowej ery

The Thing (2011) miał być zarówno remakem jak i prequelem do sławnego Cosia z roku osiemdziesiątego drugiego. Jak łatwo przewidzieć, nie wypełnia żadnej z tych ról. Oryginalny „The Thing” (to on będzie dla mnie punktem odniesienia, nie nowela Campbella, ani pierwsza próba jej ekranizacji z 1951) był obrazem przełomowym i to na kilku płaszczyznach. Od strony technicznej – wiemy: dziś trącące myszką efekty specjalne szokowały i zapierały dech w piersiach. Fabuła, mimo kilku dość zabawnych niekonsekwencji, wciągała; sztywną grę aktorską mniej znanych rzemieślników przysłaniał Kurt Russel; a nade wszystko: świetnie oddana sceneria odciętej od świata stacji i ikoniczna już scena testu człowieczeństwa, zdobyły The Thing (1982) stałe miejsce w panteonie kina horror/SF. Jak ma się do tego młodsza o niemal trzy dekady wersja? Nienajgorzej.

Nie zrozumcie mnie źle, T11 jest w wielu aspektach filmem niechlujnym. Budżet produkcji był niewysoki, ale w szczególnej sztuce surviwal-horroru, starczyłby na obraz malowany z większym rozmachem. Głowna bohaterka posiada głębię psychologiczną łyżki stołowej (z całej obsady wyróżniają się pozytywnie jedynie drugoplanowe postacie, grane przez Ulricha Thomsena oraz znanego z NCIS:LA Erica Olsena; niestety obaj bohaterowie nie zostali porządnie wykorzystani). Piękne ujęcia arktycznej scenerii (w tej roli: Kanada) są krótkie, nie tak wysmakowane, jak w oryginale i zdecydowanie popsute przez bardzo niearktyczny cykl dzienny (brak realizmu przy przedstawianiu nocy podczas dnia polarnego). W samej opowieści występuje kilka denerwujących kiksów, z niewiarygodnym rozmachem architektonicznym zapadłej stacji na czele, ale można te dziwactwa przełknąć, jeśli skupi się na opowieści.

Ministerstwo ds. walki z kosmitami przypomina: nie masz plomb - spalimy cię żywcem

Ja tak zrobiłem. T11 to film pod wieloma względami staroświecki, z drugiej strony: bezpiecznie przekazujący sprawdzone pomysły nowej erze kina. Mimo piekącej smakiem Hollywoodu czołówki, obraz szybko wpada w atmosferę niepokoju. Samo monstrum pokazane jest już dość wcześnie, za to oszczędnie i bez wizualnej przesady (która to – po zestarzeniu się efektów specjalnych – odstrasza młodszych widzów od oryginału). Jak na horror, bohaterowie zachowują się podejrzanie logicznie i tylko kilka razy (być może nawet rzadziej niż w oryginale) zadałem sobie pytanie, czy strach jako taki zawsze wyżera szare komórki. Pod względem suspensu, zwłaszcza w scenie testu, wersja nowa nie mogła pobić starej, próba jednak osiąga niezgorszy poziom.

Pulp Fiction - Arctic Edition

Chyba największą wadą filmu jest syndrom oryginalnej przeróbki – w wielu scenach van Heijningen usiłuje naśladować Carpentera, co udaje się częściowo. Kolejne ataki stwora stanowią ukłony do scen z 82, całkiem udane, ale budzące zawód miłośników oryginału. W tragedii norweskiej bazy brakuje mi bardzo wyraźnego poczucia mrozu (doskonale oddanego wersji Carpendera) oraz osamotnienia polarników, ale i to można tłumaczyć wiernością wobec kanonu (akcja dzieje się przed śnieżną burzą). Wyłączając z równania te wady, reszta produkcji prezentuje się doskonale – mamy SF/horror wykonany wobec prawideł, angażujący widza i prezentujący w finale zwrot akcji, który nieuważnego odbiorcę może nielicho zaskoczyć. Udana końcówka wprowadza widza do wersji carpenderowskiej, a szalony Lars dobrze łączy te dwie części.

Być może wysoka ocena nowego Cosia wynika z braku konkurencji. Mało jest obecnie filmów, które budują napięcie na Nieznanym, które nie jest etnologiczną ciekawostką, wybraną losowo z Wikipedii, ani slasherem rodem z gier wideo (a jeśli nawet Coś jest slasherem, nie stanowi to jego głównego uroku). Film na letnie upały. W dodatku, w przeciwieństwie do oryginału, nie spowoduje konfliktu z własnym psem.

Nie pokazywać dzieciom poniżej 8 roku życia – film promuje brak dbałości o uzębienie.

Ocena: 7/10

Bonus: zagadka

Jeden z polarników stacji „Thule” dotarł do sowieckiej placówki „Wostok”. Norweg jest zarażony, trafia pod opiekę 17 polarników w misiatych puchatkach. Coś będzie asymilowało ofiarę co godzinę. Za pierwszym razem ma pecha, zostaje przyłapane na gorącym uczynku. Ucieka, ale załoga dojrzewa plany kosmity. Od tej pory ludzie będą co godzinę zabijać losowo wybranego towarzysza, a Coś co godzinę będzie asymilować polarnika. Jaką szansę ma potwór z kosmosu na przeżycie (w bazie żyją tylko zasymilowani; Coś zwycięża, jeśli zdobędzie liczebną przewagę nad ludźmi).



Artykuł opublikowany 27 maja 2012 przez: A. Podlewski

Komentarze (3):


28 maja 2012 19:12 J. Madejski pisze:
+2 [2] [+] [-] Odpowiedz
Nie ukrywam, że oryginalny John Carpenter's The Thing jest moim ulubionym horrorem - od pierwszego obejrzenia (na czarno-białym TV, z kasety VHS, gdzieś na początku lat 90-tych) do ostatniego (w zeszłym tygodniu) przyznaję mu nieprzerwanie ocenę 11/10, dlatego zawiesiłem poprzeczkę nowemu Cosiowi bardzo wysoko - mniej więcej na wysokości oczekiwań co do Indiany Jonesa 4.

Cóż, przy Indianie rozczarowanie było duużo większe. T2011 okazał się być strawną, przeciętną produkcją - ani nie zrujnował franczyzy, ani nie zabłysnął. Mam żal do twórców, że zdecydowali się wyłącznie odtworzyć szkielet oryginału, bez wprowadzania nowych, zaskakujących elementów. Klimatu (zarówno arktycznego, jak i nastroju) nie odtworzyli, zakończeniem nie zostawili niepewności, postaci na miarę MacReady'ego ze świecą (a właściwie laską dynamitu) szukać...

Krótko:

- jako remake: 4/10 (są nawiązania do większości elementów oryginału, jednak wszystkie o klasę gorsze - nawet CGI wydawało mi się mniej mięsiste od lateksowych rzeźb z filmu Carpentera)

- jako prequel: 5+/10 (nie powiedzieli praktycznie niczego, co nie byłoby wyjaśnione w oryginale - tylko tam wyjaśnienie losów stacji Thule zajęło 2 sceny i 5 minut rozmów, zostawiając mnóstwo miejsca na oczekiwanie w napięciu, domysły i niepewność; plus za trochę dosztukowane, ale jednak dobre post-zakończenie)

- jako samodzielny film, oceniany na tle współczesnego kina: 8/10 (rewelacja - gdybym nie widział T1982, T2011 trafiłby do mojej gablotki)

- jako remake/prequel, oceniany na tle współczesnych rimejków, prekłeli, ributów i innych autofagicznych tworów amerykańskiego kina XXI wieku: 9/10 (zdecydowanie można było zniszczyć ten film bardziej; wielka ulga, że tak się nie stało)

Teraz pozostaje czekać na Prometeusza...

PS. w spoilerze:
SPOILER!
Za naprawienie każdego z poniższych niedociągnięć podwyższyłbym ocenę o 0,5:
1) Przetrwanie bohaterki na koniec filmu jest zupełnie niepotrzebne. Nie przechodzi płynnie w zakończenie z Larsem, nie stwarza żadnego pola do domysłów, wydaje się być wyraźnie narzucone przez producenta (patrzącego na słupki sprzedaży filmów z "final girl" i bez niej).
2) W filmie momentami brakuje logiki - przykładowo, jeśli imitacje potrafią mówić po angielsku, prowadzić łazik itp, to znaczy, że po odtworzeniu mózgu przejmują także wiedzę i umiejętności. Czemu wobec tego pilot nie pamiętał, gdzie ma kolczyk?
3) Czemu cosie są tak głupie? Wielokrotnie mogą np. zabić główną bohaterkę nawet w ludzkiej postaci, a mimo to albo zaczynają się przekształcać, psując zaskoczenie, albo dają się zabić, zamiast wywalić na wroga kilka galonów płonącej benzyny... W oryginale imitacje ujawniały się praktycznie tylko wtedy, gdy były przyparte do muru (a np. Blairowi udało się elegancko "uciszyć" jednego z polarników bez zmieniania kształtu)
4) Po co w filmie są "wysokobudżetowe", "nowoczesne" sceny (łazik w wielkiej szczelinie i pikselomat w statku przybyszów)? Kompletnie nie wpasowują się w klimat i niczego nie wnoszą.
5) Brakuje Kurta Russella.
24 września 2012 11:11 cicyelidgence pisze:
0 [0] [+] [-] Odpowiedz
25 września 2012 12:06 M. Sprzęgaj pisze:
+1 [1] [+] [-] Odpowiedz
Nareszcie! Nasza strona osiągnęła kolejny stopień popularności - odwiedzają ją boty [troll_forever_alone_excited]

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
Video meliora proboque, deteriora sequor
  WTF Wykrot