Gears of War – każdy trybik jest ważny
Gears of War, Epic Games 2006/2007 (x360/pc), dystrybucja: Microsoft
Kolejna, nostalgiczna wycieczka – GOW ma pięć lat na karku, choć – zapewne z powodu zastoju w rozwoju gier (albo: geniuszu silnika U3) - niełatwo to poznać. Opis dotyczy wersji komputerowej, choć podobno pierwowzór konsolowy w niemal każdym szczególe jest identyczny z windowsową konwersją. Cały cykl GoW jest dość kultowy (choć bardziej dla graczy konsolowych, niż pecetowców), o czym świadczy liczba sprzedanych kopii (zbliżającą się do 15 milionów, licząc wszystkie części na X360 plus konwersję na PC) oraz popularność ornamentyki i schaboszczakowego protagonisty. Zresztą spójrzcie na Marcusa Fenixa – jego wygląd może służyć za wystarczający opis gry.
GoW to trzecioosobowa strzelanina, ubogacona elementami taktyki. Owo ubogacenie polega na tym, że nawet na najprostszym poziomie trudności nie można biec ku przeciwnikowi a’la Leeroy Jenkins, a należy chować się za murkami, kontuarami oraz doniczkami, co by uniknąć ognia wroga. Nasz bohater (tak jak jego 3 kompanów z oddziału) ginie szybko - tak szybko, że jego zdrowia nie reprezentuje licznik, a krwawy stempelek. W połączeniu z bardzo liniowymi, ale dość dobrze zaprojektowanymi poziomami, mechanika ta zmusza do… no dobrze, nie do myślenia (spójrzcie tylko na Markusa…), ale wyczucia pola bitwy. Realizm („nieco” osłabiany przez regenerację zdrowia), zasada iż nawet jeden dobrze osadzony kmiot zatrzyma nieprzygotowany oddział gierojów, sprawdza się znakomicie. W grze czujemy się faktycznie trybikiem wojennym, uzależnionym od planów dowództwa, własnych odruchów oraz umiejętności kumpli.
Prosta, ale bardzo zgrabna historia, dzieje się na planecie zwanej Serą. Ku mojej irytacji, nie sposób określić, czy jest to świat wykreowany w całkowicie alternatywnej rzeczywistości, czy zapomniana przez Metropolię kolonia Ziemi. Ta druga opcja nie jest niczym podparta, ale dobrze by się komponowała z zaprezentowanym konfliktem. Ludzie walczą z Szarańczą, podziemną rasą dziwacznych stworzeń (obejmującą różne biologicznie kasty, od humanoidalnych wojowników, po cudaczne kreatury), która wkurzyła się niemożebnie z powodu działań górniczych naziemnych sąsiadów. Eksploatacja tajemniczego paliwa, zwanego Imusją, zirytowała szarych braci Krecika. Szarańcza rozpoczęła wojnę, a ta która popchnęła ludzkość na skraj zagłady… do czasu, aż ziemskie dowództwo rozsądnie wypuściło z pudła naszego bohaterskiego schaboszczaka. Maszyna wojny ruszyła.
Fabuła serii konfuduje, ale w ogólnie bardzo przyjemny sposób. Świat Sery oraz bohaterowie serii są schematyczni, ale w jakiś niedopowiedziany, a przy tym ironiczny sposób. Papierowy protagonista zdobywa sympatię gracza, mimo (a może dzięki) rzucanych w ciągu gry twardzielskich sucharów i absolutnego braku rozterek. 3 pozostali członkowie oddziału też są całkiem zabawni, prócz Dominika, przez którego sztuczną głupotę walkę z ostatnim bossem powtarzałem chyba dwadzieścia razy.
Gra obejmuje strzelanie (trochę), kucanie za przeszkodami oraz wychylanie się zza winkli (baaaardzo dużo), walkę w starciu (trochę), sterowanie pojazdami oraz wieżyczkami (trochę) oraz wydawanie rozkazów drużynie (system jest prymitywny, ale na wyższych poziomach trudności niezbędny do gry). Sterowanie jest proste, choć jak na standardy konsolowe musiało być rewolucją techniczną. Arsenał obejmuje ledwo 10 pukawek (a nosić można jedynie cztery), ale jest to ilość wystarczająca. Fenix i tak siecze głównie z karabinu Lancer (który zamiast bagnetu posiada piłę łańcuchową. O, yeah!), reszta zabawek przydaje się rzadko. Jedną z broni stanowi marker ostrzału satelitarnego i tylko tym ustrojstwem można zabić największe stwory (to kolejny ukłon w kierunku „realizmu”), inną: granaty, które można zaczepiać o plecy wrogów (yeah razy dwa!). Przeciwników wielu nie ma, ale ci, którzy się pojawiają, umierają w bardzo satysfakcjonujący sposób. Jak już wspomniałem, rozgrywka jest liniowa, ale zdatna do powtórnego grania, przynajmniej na wyższym poziomie trudności (na poziomie najwyższym konieczność czołgania się przez 95% czasu dodaje Trybikom nowej perspektywy. Jaszczurczej. Yeah? Tak, yeah!).
Strona techniczna to największy atut, ale i wada gry. Świat Sery wygląda cudownie, mimo niemal 6 lat na karku. Grafika jest przejrzysta, szczegółowa, monumentalna i szara. Także trochę metaliczna. Owo cudowne dzieło zostało pokazane być może w wielu kolorach, ale tylko jednym, brudnożelaznym odcieniu. Ta estetyka pasuje do ogólnej atmosfery gry. I może się podobać, tak samo, jak może zmęczyć. Zwłaszcza, jeśli grasz po raz kolejny na najwyższym poziomie trudności i giniesz po raz ósmy na tym samym segmencie. Muzyka jest bardzo dobra, ale w przypadku kompozytorów zwianych z Epikiem to norma, a nie wyjątek. Ścieżka dźwiękowa doskonale pasuje do gry, ale poza Trybikami nie żyje własnym życiem, tak jak soundtracki Unreali. Trochę szkoda.
Oceniam GoW wysoko, zarówno jako gierczanego klasyka, który wpłynął na tytuły nowsze, z Mass Effectem na czele (walka z ukrycia!), jak i samodzielny kawałek rozrywki. Wady, takie jak: liniowość, szczególna estetyka, czy poziom trudności, sztucznie podniesiony głupotą towarzyszy z oddziału (nota bene: wrogowie są całkiem zmyślni) nie przeważają nad plusami: nowatorstwem mechaniki, szczególną estetyką (bo to także zaleta!) oraz tym brutalnym klimatem bezlitosnej wojny. Jest jeszcze piosenka Megadethu, z kretyńskim tekstem, ale fajną (jak na podstarzałego Megadetha) muzyką. Używane kopie są śmiesznie tanie, ale warto kupić oryginalne pudełko dla doskonałego plakatu. Sumując: wojna SF jeszcze nigdy nie była jednocześnie tak realna, satysfakcjonująca oraz szara.
Ocena: 8/10
WTFApoc
Bonus zagadka:
- Marcus jest głównym bohaterem wszystkich 3 gier.
- Samanta jest seksowną laską, w dodatku dołącza do zespołu dopiero w GoW 3.
- Cole jest afroserańczykiem, ale twórcy gry są poprawni politycznie.
- Baird jest aryjskim blondasem, ale twórcy gry są AŻ TAK poprawni politycznie.
- Carmine nosi czerwony hełm.
Kto zginie pierwszy?
Komentarze (2):