Catapultam habeo!

Koniec Ciągu (William Gibson, Mona Liza Turbo)

William Gibson, Mona Liza Turbo, Zysk i S-ka 1997

Nie ośmieliłbym się pisać o „Neuromancerze”, ani o „Grafie Zero”. Dwie pierwsze powieści z Trylogii Ciągu uważam za ponadczasową klasykę, obie zaliczając od najjaśniejszych punktów literackich lat osiemdziesiątych. Ale w tym tygodniu wypadła gibsonowska rocznica (Neuromancer ma 30 lat) i o czymś pisać trzeba, więc przypomnę klasykę już nieco zaśniedziałą, „Mona Lizę Turbo”.

Od razu zaznaczę, to też jest klasyk, żadnej oceny tekstowi źródłowemu nie wystawię, ale trzeba przyznać, że po dwóch wielkich uderzeniach, jakim były poprzednie powieści Gibsona, zakończenie Trylogii wydaje się tylko wstrząsem wtórnym. Autor częściowo wraca na stare śmieci, częściowo poszerza pole cybernetycznej walki, ale znowuż nie na tyle, by zaskoczyć czytelnika. „Graz Zero” stanowił rozwinięcie wspaniałego konceptu „Neuromancera” w kompletny i wewnętrznie spójny świat. „Mona Liza Turbo” jedynie wykańcza, wygładza wątki, jest raczej długim epilogiem poprzednich powieści, niż oddzielną historią.

Poznajemy nowych bohaterów, którzy są... gibsonowscy, everymańscy, dobrze odzwierciedlający rdzawo-brudny świat, w którym żyją, ale nie fascynują złożonością. Jedyni naprawdę ciekawi gieroje to starzy znajomi z Ciągu, zbierający się w Psiej Samotni, jak goście na zjeździe absolwentów. Sama fabułą nie jest zaskakująca – to dobrze opowiedziana historia, która mogłaby być przekazana w formie czterech krótkich opowiadań, ale Gibson postanowił te wątki spleść i połączyć je   szczegółowym opisem poupadkowych Stanów Zjednoczonych. Kilka elementów w tym kolażu może irytować – na przykład dosłowność zakończenia. Czytelnik zostaje poczęstowany pigułą informacji, w której Gibson zawiera dosłowny opis wydarzeń z dwóch poprzednich powieści, wyjaśnienie tego, czego domyślaliśmy się już podczas lektury Trylogii. Ale „Mona Liza Turbo” posiada też istotne dla gatunku perełki, jak choćby Psią Samotnie, świetnie stworzoną archetypiczną lokację cyberpunku prowincjonalnego, semipostapokaliptycznego odludzia, tak ważnego dla kultury cyberpunka (zwłaszcza tej erpegowej).

W tej powieści tkwi coś smutnego – smutniejszego niż rozpad społeczeństw, moralności, zatrucie środowiska, czy nawet potencjalne poddanie ludzkości niewoli nowonarodzonego bytu cybernetycznego. „Mona Liza Turbo” jest silniej niż poprzednie powieści historią zawieszenia. Stary świat w „Neuromancerze” i „Grafie Zero” upadał, brutalnie i strasznie; nieodwołalnie, ale kilka kresek w tym mrocznym obrazie sugerowało, że coś nowego się rodzi. W trzeciej części Trylogii tej nadziei już nie ma – zgniły świat cyberpunka ustabilizował się, znalazł nowe formy i przemienił nieskończone gnicie w proces egzoenergetyczny. I owa możliwość, że już tak będzie zawsze, że już zawsze niebo nad portem będzie miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nieistniejący kanał przeraża bardziej, niż najdosadniej opisane zaułki Ciągu. Skorumpowane rządy nie upadają a trwają. W enklawach normalności potencjalni wojownicy o lepsze jutro żyją zwykłym życiem, niczym wielki nieobecny historii - Case. Nie będzie Końca, ale i Początku; nie będzie Nowego Średniowiecza, korporacji zastępujących plemiennych watażków, i nawracających ich nowych cybermnichów iroszkockich. Nawet spotkanie z [spoiler alert!] odbywa się gdzieś z boku, bez wyraźnego wpływu na los świata. Żal, smutek, zgroza - jak mawia Maja Lidia Kossakowska. Będzie co jest, tylko bardziej. Jeśli zamiarem Gibsona było zakończenie swojej wizji tak przygnębiająca konkluzją, udało mu się to nad wyraz dobrze.

Ocena: Rekreacyjny weekend w Ciągu



Artykuł opublikowany 04 lipca 2014 przez: A. Podlewski

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
Video meliora proboque, deteriora sequor
  WTF Wykrot