Catapultam habeo!

Osobisty wróg człowieka (Peter Watts, Ślepowidzenie, Colonel, Echopraxia)

Peter Watts, Ślepowidzenie, Colonel, Echopraxia, różne wydawnictwa (2006-14)

Watts jest na topie, gdyż fani (w tym polscy) postanowili autora skrzywdzić, i przekonać go o geniuszu, głębi oraz naukowości jego powieści. Takie przekonanie nie zawsze jest złe, ale bywa lepsze, kiedy posiada poparcie w faktach. W nowszych tekstach Wattsa (cyklu "Rifters" nie czytałem) jest sporo science, ale akurat nie za to je lubimy. Ba, powiedziałbym nawet, że lubię je za resztę.

"Ślepowidzenie" to powieść o pierwszym kontakcie. Zaliczam ów fakt książce na plus, bo lubię miłe powiewy nostalgii ze Srebrnej Ery SF, a jeśli ów powiew jest wzbogacony o jakiś świeży motyw, podbudowę nowymi odkryciami i teoriami naukowymi, wącham go z przyjemnością. Tak jest u Wattsa: opowieść o postludzkiej załodze, wykonującej zwiad potencjalnego pojazdu inwazyjnego wydaje się na raz dobrze znana, jak i na nowo przepracowana. Ponoć Watts wart jest czytania dla jego rozważań o percepcji, świadomości i tożsamości. Muszę przyznać, że przedkładam fantastyczne wieprze przed perły, bo akurat te fragmenty "Ślepowidzenia" wydały mi się tylko poprawne, a miejscami naciągane. To jednak nie dyskwalifikuje "twardej SF", bo taki lemowy "Głos Pana" jest wspaniałym traktatem o pierwszym kontakcie, ale bardzo nudną powieścią. Dlatego z opowieści o wyprawie "Tezeusza" cenię właśnie te klasyczne motywy, odgrzane w sosie nowych technologii i wizji futurologicznych. Niestety, ani własne dodatki Wattsa, ani wykreowane postacie (o nich później) nie zapadły mi dobrze w pamięć. Powieść czytałem po polsku, i od razu chciałbym pochwalić Wojciecha Próchniewicza za "Bandę Czworga" - uśmieszek do rodzimego odbiorcy, który powitałem z przysłowiowym bananem na twarzy.

"Colonel" (to opowiadanie i późniejszą powieść czytałem w oryginale) to właściwie wydzielony rozdział z "Echopraxii", chyba nie warty oddzielnego opisu. Za to drugi tom opowieści Kanadyjczyka jest... czy jak wiem, jak to powiedzieć, po prostu słaby. Tak jak "Ślepowidzenie" można traktować jako swoisty fanfik do klasyki, wielką scholię na marginesie największego monomitu SF, tak "Echopraksja" jest fanfikiem do poprzedniczki, książką, w której Watts rozwija już nie tradycyjne motywy, ale swoje wynalazki. I tu pojawia się oczywisty problem, bo wynalazki Wattsa nie są nawet w ćwierci tak wyraziste jak strachy Campbella czy Lema. To, co Kanadyjczyk dodał, zwłaszcza dość absurdalny model semipreposthumanicznych wampirów (coś takiego nie miało prawa wyewoluować do poziomu, który sugeruje autor; czytając "Ślepowidzenie" myślałem, że ten poważny biolog traktuje swoją kreację jak żart; pomyliłem się), jest niedopracowane. Dziejąca się w tle leniwa apokalipsa jednocześnie nie przekonuje, jak i razi specyficznie pojętym, "kelthuziańskim" dydaktyzmem.

Dydaktyzm - to twarde, ale i potrzebne słowo. Obie powieści są przegadane, wypełnione antyewangelią autora. O ile w "Ślepowidzeniu" inne cnoty opowieści pozwalały przymknąć oko na grzeszki, w drugiej części nie jest to proste. Po pierwsze, wielkie zdziwienie Wattsa fenomenem religii nie przekonuje. Można pisać o wierze, nawet z perspektywy fundamentalistycznie antyreligijnej, w ciekawszy i bardziej spójny sposób. A Watts, zdałoby się, rozprawia z teologią author ex machina, po czym usilnie wraca do tematu w "Echopraksji"; wiele razy i to na średnio udane sposoby (na przykład nachalnie alegoryczne nazewnictwo). Wydaje się być złym bratem bliźniakiem chłopca, ze snu świętego Augustyna - siedzi na plaży, wnosząc zamek z piasku i niszcząc go z dziecięcym śmiechem, jakby nie zauważając, że cały potężny ocean nie pochłonął lądu (ani nawet tej plaży) przez miliony lat uderzania falami o brzeg. Koncepcje Wattsa nie są pozbawione uroku, zwłaszcza idea Zakonu Dwuizbowego; niestety toną emocjonalnym stosunku autora, zamazując wszelki sens metafory. Towarzyszy temu dość przerażająca po ludzku, ale ciekawa wizja moralno-eschatologiczna autora. Watts zdaje się nienawidzić ludzi jako gatunku i promować coś, co przypomina mi antynatalizm Kelthuza połączony z radykalnym ekofaszyzmem. Zakończenie "Echopraksji" dość dobrze ten koncept ilustruje i może dlatego cieszę się, że pisarz został pisarzem właśnie, a nie politykiem, czy filozofem.

Na koniec postacie Kanadyjczyka. Nie ich wiele, powiedziałbym, że jest to jeden charakter, obcinany na różne sposoby. Jak powtarza Maciej Sprzęgaj, w opowieści najłatwiej jest stworzyć przekonującego i sympatycznego psychopatę, bo każdą niekonsekwencję w zachowaniu bohatera można tłumaczyć specyfiką jego dziwactwa. I Watts zbiera w obu powieściach załogę psychopatów - postludzi, komputerów, psychopatów właściwych (klinicznych) oraz nierzetelnego (i podkreślającego swoje ograniczenia) narratora/postać centralną. W tej losowej zbieraninie, pułkownik Moore, swego rodzaju złoczyńca cyklu, okazuje się jedynym bohaterem, którego podejrzewam o z grubsza ludzkie uczucia. Może to był celowy zabieg autora, ale przypomina mi to zwycięstwo mocnego smaku, nad dobrym smakiem, jak te kanapki amerykańskiego KFC, które składają się z bekonu obłożonego dwoma kromkami kurczaka. Dlatego polecam "Ślepowidzenie" każdemu fanowi SF - i staremu wyjadaczowi (wartość sentymentalna) i nowicjuszowi (zapoznanie z literaturą pierwszego kontaktu). Zaś "Echopraksję"... cóż, tylko miłośnikom pierwszej powieści, którzy aż rwą sie, by na fanficin.net pisać własne historie a'la Watts. Może po lekturze wam przejdzie, a może (kto wie?) zrobicie to lepiej.

Oceny:

Ślepowidzenie 8/10

Colonel/Echopraxia 6/10



Artykuł opublikowany 19 grudnia 2014 przez: A. Podlewski

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
Video meliora proboque, deteriora sequor
  WTF Wykrot