Peerelowski samograj (Andrzej Pilipiuk, Wampir z M-3)
Peerelowski samograj
Andrzej Pilipiuk, Wampir z M-3, Fabryka Słów 2011
Pomysł genialny w swojej prostocie: historyczna jesień Polski Ludowej; córka partyjnego aparatczyka zamienia się w wampira, przynosząc nie tylko wstyd, ale i prawdziwą gehennę rodzinie zadeklarowanych materialistów. Istny samograj, nieprawdaż? Wystarczy tylko zmieszać irracjonalny sentyment wobec lat osiemdziesiątych, z kilkoma gagami politycznymi, dramatem teksturowego ateizmu ludzi o tekturowym kręgosłupie i dodać kilka pilipiukowych przypraw, jakich jak babcia, proto-moherowa partyzantka oraz lekko tylko przetworzone odniesienia popkulturowe. Można na tym napisać świetne opowiadania, ba!, nawet powieść. Niestety, Pilipiuk uznał, że napędzi w ten sposób cały cykl satyrycznego urban fantasy.
"Wampir z M-3" już doczekał się części drugiej, może nie ostatniej. Dlatego czytając moje pochwały tego tomu, pamiętajcie, że niemal na pewno pomysłowy, ale i nadaktywny autor wypalił już większość amunicji. Opowieść o Gosi, nowej wampirzycy jest dobra, zabawna, urocza, miejscami niemal "wędrowyczowska". Bo świat nadnaturalnej Warszawy zostaje opisany miejscami równie sprawnie co galaktyka fantastycznych Wojsławic. Ale tylko miejscami.
Pilipiuk dobrze serwuje zarówno sentymentalne retrokąski, jak i kulturowe memy. Ba, śmieje się też z samego siebie, wprowadzając na karty powieści postać alternatywnego Pana Samochodzika. Za wykorzystanie bohatera, którego w przeszłości prowadził: wielkie brawa. Tak jak za partyzanckie komando łowców, targujących się z wampirami żulków z Pragi oraz umieszczenie nieumarłych w programie kosmicznym PRLu. Uśmiałem się z tych kąsków, ale i poczułem niedosyt, gdy zdałem sobie sprawę z pewnego oszustwa. Otóż świat wampirzej Warszawy jest właśnie tym – tacą pełną kąsków, nie spójną całością.
"Wampir z M-3" nie jest złą powieścią. Jednak mógłby być jeszcze lepszym zbiorem luźnych opowiadań. Pilipiuk nie musiałby wiązać postaci i wydarzeń na siłę, zachowały więcej swobody twórczej. A co jeszcze ważniejsze, mógłby pisać, ile mam natchnienia, a nie: ile musi. Może poszczególne koncepty dojrzałby lepiej, tom uniknął dłużyzn i zbędnych łączników.
Do następnej części cyklu siądę, ale z tym niepokojem, z który słuchałem późniejszych tomów "Oka Jelenia". Może być za dużo, zbyt wodniście. A szkoda, bo dystyngowany arystokrata, jeżdżący po Pradze w rozklekotanym maluchu zasługuje na najlepszą z możliwych historii. Mam też gdzieś z tyłu głowy wrażenie, że Pilipiuk pisze samograje, historie, które opowiadają się same, bez większego wysiłku ze strony gawędziarza. Ale takie jest jego dobre prawo, aby wyszukiwać podobne tematy za nas.
Jak w przypadku "Oka...", słuchałem audiobooka. I Maciej Kowalik, jak zwykle, podołał; tym razem, też humorystycznemu ładunkowi tekstu. Wersja dźwiękowa przygotowana jest starannie, i idealnie pasuje do najlepszego sposobu chłonięcia Pilipiuka: w drodze, długiej wyprawie samochodowej, w której przygody wampirów i wilkołaków, mumii i esbeków ochronią nas przed znużeniem.
Ocena: 7/10