Catapultam habeo!

Team Jacob 4 life! (Stephenie Meyer, Księżyc w nowiu)

Stephenie Meyer, Księżyc w nowiu (New Moon), Wydawnictwo Dolnośląskie 2007 (Little, Brown and Company 2006)

Ponoć należy ostrożnie wybierać złe przyzwyczajenia, bo to one w końcu kształtują naszą naturę. Ja z pewnością muszę uważać, bo czytanie kwazifantastycznej literatury młodzieżowej w stylu „Zmierzchu” wchodzi mi w krew (pun not intended). Ale ze złymi książkami jest jak ze złymi byłymi dziewczynami; wyrządzają mężczyźnie szkodę zarówno, kiedy jeszcze są, ale też kiedy ich już nie ma (a może wtedy zwłaszcza). Dlatego postanowiłem przebrnąć przez cały cykl, na dobre i na złe.

Po nieco traumatycznych przeżyciach stylistycznych przy lekturze pierwszej części, po tom wtóry sięgnąłem w oryginale. Język Meyer pewnie nie jest ani trochę bardziej artystyczny, niż tłumaczki, ale nie jest to moja mowa rodzinna; dlatego znoszę kaleczenie angielskiego dzielnie. Zresztą styl Mayer jest przezroczysty: komunikatywny, pozbawiony ozdobników stylistycznych, choć nudny i rozwlekły pod względem treści. Ale nie dla westchnień muz przybyliśmy do Forks; interesowała mnie dalsza część historii o emowampirze i najprzystojniejszym wilkołaku w literackiej friendzonie.

„Księżyc w nowiu” to właściwie dwie opowieści. Krótka, zwięzła (pod względem urozmaicenia akcji; w rzeczywistości cięgnie się niemal sto stron) historia Edwarda i Belli, sztuczna komplikacja, przygoda, ciut akcji i dalsza część ekspozycji nadnaturalnego świata Meyer. To jest po prostu słabe. Historia o odejściu Edwarda, dość śmieszne nieporozumienie, które prowadzi niemal do tragedii, aż a końcu zagmatwany finał we Włoszech są nudne, przewidywalne, niewiarygodne, nawet jak na standardy powieści młodzieżowej. Ale pośrodku dostajemy znów kawał młodzieżowego romansu, relacji Belli z Jacobem i... muszę ostrożnie wybierać złe przyzwyczajenia; mnie ta emo-historia się podobała.

To nie fantastyka, to takie czytadło, dla mnie coś w sumie nowego, obrazek turystyczny z innej planety w systemie popkultury. Ale nie da się ukryć, że sama kreacja Jacoba ma w sobie więcej kunsztu psychologicznego niż wszystkie inne postacie z cyklu razem wzięte. To prosty, ale funkcjonalny bohater, zdatny przeżywać coś, wyrażać jakieś emocje, pozwalający na odrobinę identyfikacji dla młodego czytelnika. Uprzedzając już nieco fabułę pozostałych tomów, Black ratuję tę popfanstatyczną pulpę, jakoś trzymając napięcie fabuły i całkiem zgrabnie wprowadzając tylnymi drzwiami klasyczne motywy literatury nadnaturalnej (wręcz pachnący starym Światem Mroku motyw zmiennokształtnych: Wiecznych Strażników). Takie ochłapy nadal nie czynią powieści Mayer wielką, czy nawet dobrą. Ale pozwalają utrzymać jej funkcję, bycia pierwszorzędna literatura czwartorzędną, pierwszym odcinkiem pasa transmisyjnego ku lepiej składanym literkom i konceptom.

Dlatego ludzie cierpiący na bezsenność: czytacie „Zmierzch” dalej, jeśli nie dla poznania opowieści, to przynajmniej pełnego przyswojenia tego fenomenu. Jeśli przy okazji odnajdziecie radość w znajdywaniu cieni prawdziwej literatury, z której ściągała Mayer, będzie to wartość dodana. A jeśli akurat macie szesnaście lat albo życiowego doła, może z radością dołączycie do drużyny Kubusia, w świętej wojnie przeciw wampirkom w rurkach.

Ocena: 7/10

(literacko: ech/ech)



Artykuł opublikowany 18 grudnia 2015 przez: A. Podlewski

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
Video meliora proboque, deteriora sequor
  WTF Wykrot