Catapultam habeo!

Wciąż lepsza opowieść miłosna niż... (Stephenie Meyer, Zmierzch)

Stephenie Meyer, Zmierzch, Wydawnictwo Dolnośląskie 2007

Ten dzień kiedyś musiał nadejść: dzień recenzji „Zmierzchu”. Uprzedzając pytania: dołożę wszelkich starań, aby moja ocenę najsławniejszej powieści Mayer ująć w ramy nudnego obiektywizmu. Przyznaje też, że po książkę sięgnąłem dopiero po pośrednim, bo popkulturowym poznaniu: latach hejtu, memów, złośliwej lektury filmów i setek recenzji. Ot, cykl zainteresował mnie na początku jako fenomen. I postanowiłem zaspokoić ciekawość dopiero po polecance pewnej zaprzyjaźnionej z Towarzystwem Czytelniczki, której wyrafinowanemu gustowi wierzę. Uznałem, że skoro ktoś mądrzejszy ode mnie przeczytał „najbardziej kiczową powieść wszech czasów” bez przekąsu, i ja mogę.

I przyznam na samym początku: spodziewałem się czegoś znacznie gorszego. Tak, niemal wszystkie narzekania na styl pisarski, język (tak oryginału, jak przekładu; tłumacz może ratować nawet bardzo źle napisany, byle ciekawy tekst, co częściowo widać po polskich „Igrzyskach Śmierci”) są zasadne. Sama intryga jest przewidywalna, akcja źle rozłożona w czasie i przestrzeni, konstrukcja fantastycznego świata Meyer pozszywana z wielu różnych szmat, a na dodatek zszywana niekonsekwentnie. Metafory dotyczące seksualności nie są nawet dobrze ukryte, ba!, w pewnym momencie przestają być metaforyczne. Opowieść o nastoletniej miłości jest banalna niczym… opowieści o nastoletniej miłości.  A mimo wszystko „Zmierzch” działa.

Powieść jest dokładnie tym, czym być powinna: prosta historią dla nastolatków (lub starszych, którzy chcą powrócić do tego świat weltschmerzu, ale nieskończonych możliwości). Źle napisaną (jak wiele powieści dla nastolatków), źle wprowadzającą w świat opowieści dojrzalszych (jak wiele powieści dla nastolatków), jeśli spojrzeć zaś na dzieło Meyer od strony dydaktycznej: też promująca niezbyt dostojne wzorce zachowań (jak niemal wszystkie powieści dla nastolatków). Cóż jednak z tego, jeśli prosta historia o bogatym i przystojnym chłopaku, zakochującym się w klasowej szarej myszce, zostaje ozdobiona uproszczonym imaginarium wampirycznym. To nie musiało się Meyer udać, ale mogło, gdyż wszystkie klocki znalazły się na właściwych miejscach: bezbarwna i słaba (czyli łatwa do indentyfikacji) bohaterka oraz kiczowato przerysowany, komisowy bohater; mieszanka znanego i nieznanego, dobrego i złego, bo na każde szkolne upokorzenie przypada tu dreszczyk tajemnicy i piękna. Na każdą słabość, niedoskonałość rzeczywistego świata, eskapistyczny fajerwerk młodzieżowej woli mocy. Zarzucany powszechnie (i słusznie) cyklowi „marysuizm” nie jest przecież czymś jakościowo różnym od snów o potędze, zawartych w komiksach i filmach superbohaterskich, czy wyjątkowo bombastycznych grach komputerowych. Bella Swan to też  nieodrodna siostra Harrego Pottera, tylko umieszczona w innych realiach, trochę bliżej nastoletniego czytelnika i trochę głębiej w jego najpospolitszych marzeniach (no dobrze: te marzenia są opisane źle pod względem literackim, ale nadal pozostają nastoletnimi snami). „Zmierzch” jest fanfikiem życia uczniowskiego na amerykańskiej prowincji; jako taki osiąga wszelkie cele, stawiane przedstawicielom tego popularnego gatunku.

Dlatego nie będę hejcił sagi o błyszczących wampirach. Widzę w niej funkcjonalna zachętę, „gateway-drug” do świata horroru i opowieści niesamowitej. Bo pewnie dziewięć dziesiątych legionu czytelników (czy raczej: czytelniczek) pójdzie sobie w inne rejony estetycznej fascynacji (albo w ogle nigdzie nie pójdzie), za to ta dziesiąta część zainteresuje się łatami płaszcza, z których Meyer uszyła swoje wampiry. Kiedyś chwaliłem za to samo „Igrzyska Śmierci”; przyznaję, cykl Collins jest po prostu strawniejszy literacko, zawiera też więcej postapokaliptycznej strawy, niż  „Zmierzch” prawdziwej opowieści niesamowitej. Ale w dobie przyswajanej ekstensywnie popkultury, nie musi to być wadą. Nie jest w przypadku tych odbiorców, którzy inaczej by po książkę fantastyczną (czy jakąkolwiek inną) nie sięgnęli.

Dlatego: niech żyje kicz! Kto może, niech czyta literaturę lepszą; kto nie może, niech czyta, co lubi. To uniwersalna zasada przeżuwającej teksty lepsze popkultury; idee, estetyka, nawet wielkie schematy fabularne skapują w dół leja, niczym kapitał w wizji klasycznych liberałów. Niech w najdalsze zakątki światowego czytelnictwa dotrze cokolwiek, jeśli nie zjawią się osobiście Poe, Stoker, czy Lovecraft. Jak mówi memowa mądrość internetowa: zapewne istnieje niezliczony legion opowieści lepszych od „Zmierzchu”. Jednak na pytanie: czy lepszy niezdrowy literacki pączek, czy estetyczna śmierć głodowa, odpowiem, że czasem sam jadam niezdrowe pączki.

Ocena literacka: 2/10

Ocena ogólna: 7/10



Artykuł opublikowany 11 grudnia 2015 przez: A. Podlewski

Skomentuj:

Pozostało znaków: 30000. Możesz używać znaczników HTML: <b>, <u>, <i>, <blockquote>, <spoiler>



Kod sprawdzajacy Odśwież kod
Video meliora proboque, deteriora sequor
  WTF Wykrot