Chrum! Czyli jak zdziczałem
Zaraz po zjeździe z autostrady pokazujemy karty. Wczesnowiosenne oblodzenie ma mocnego fula, hamulce nędzną parkę. Spasowałem więc i przez ułamek sekundy wpatruję się w stalowa barierkę. Ułamek minął i obaj – motor i ja – przytulamy się do niej z hukiem i zgrzytem.
Upiornie jasne gwiazdy przysłania tylko rzadka mgiełka mojego oddechu.Szukam znanych gwiazdozbiorów. Gdy rozglądam się za Kasjopeją, ciepła kałuża wokół mnie zaczyna intensywnie parować. Przy Cefeuszu martwe zimno dociera do nóg. Silnik motocykla warczy jeszcze po raz ostatni i milknie. Zrobiło się całkiem cicho, czasem tylko świszczy samochód na trasie. Znalazłem Smoka i Żyrafę. Chcę wskazać je palcem, ale nie mogę – moja prawa dłoń i mózg nie należą już do tego samego klubu. O, Mała Niedźwiedzica! Moja krew cuchnie wódką.
Bo to było tak.
Wszedłem do domu i wszystko było już dla mnie jasne.
- Ty sukinsynu – szepnęła. Siedziała na kanapie, dłonie wcisnęła między kolana. Drżała. – Ty cholerny gnoju.
Powoli zdjąłem marynarkę i zacząłem starannie rozwieszać ją na oparciu fotela.
- Mały śpi? – zapytałem.
Spojrzała na mnie oczami czerwonymi jak u królika.
- Wszystko zniszczyłeś. Wszystko, co razem zbudowaliśmy. I to dla kogo? Dla jakiejś pieprzonej striptizerki?
- Tancerki – odparłem odruchowo. Nie zdziwiłem się. W końcu zawsze była sprytna, przeszukanie mojej korespondencji mailowej to nie żaden wyczyn – Co będzie z dzieckiem?
Zatkało ja na chwilę.
- Ty… ty chyba… - nic już więcej nie powiedziała. Ukryła twarz w dłoniach.
Zrobiłem sobie drinka, zamieszałem i wypiłem jednym łykiem. Pogwizdując i nucąc pod nosem przebrałem się w luźniejsze ciuchy i wygrzebałem ze szkatułki kluczyk do motocykla.
Spotkaliśmy się ponownie przy samych drzwiach. Opierała się ramieniem o ścianę, w opuszczonej dłoni trzymała kieliszek wina. Karminowa ciecz falowała w rytm jej drgawek.
- Musimy porozmawiać – jęknęła. Chyba właśnie to najbardziej ją zabolało. Mimo całej swojej dumy musiała tu przyjść, musiała spróbować mnie zatrzymać. Wcale nie sprawiała mi tym jakiejś podłej, skurwielskiej przyjemności. To było po prostu bez znaczenia. Wszystko było bez znaczenia.
- Nie ma o czym – odparłem, zakładając kurtkę – Mieszkanie będzie twoje, samochód będzie twój. Mały zostaje z tobą. Jutro spakujcie się i wyjedźcie na jakiś miesiąc. Pieniędzy z konta spokojnie wam wystarczy – zasunąłem zamek błyskawiczny i po raz pierwszy spojrzałem prosto na nią – Wyjedźcie, słyszysz?
Nie próbowała blokować drzwi ani wybiegać za mną na zewnątrz. Nie robiła scen. W końcu była damą. Pozostała nią do końca. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak cholernie bardzo ją lubię.
To mimo wszystko cudowne uczucie – maszyna pode mną ryczy na pełnych obrotach, rozgrzana plazma wypełnia każdy cal sześcienny silnika. Nie mam mapy, planu, rozkładu jazdy. Ja, motor, noc, droga – koniec obsady. Nie patrzę na tablice, drogowskazy. „Gdzie padnie ta strzała, tam mnie pochowacie”. „Gdzie padnie ten kawasaki, tam…”.
Cholera, nie wyłączyłem komórki. Trzęsie mi się i telepie w kieszeni jak podduszone zwierzątko. Wyjmuję ją z kieszeni i przy dwustu dwudziestu na godzinę spokojnie patrzę na ekran. Ale czad! Wódka wypita za stacją benzynową chichocze mi w żyłach.
Kilka połączeń nieodebranych, jeden sms. To z biura, od Kuby. Bez przecinków, bez polskich znaków, łatwo wyczuwalny styl późnobarokowej paniki.
„Stary kurwa co jest gdzie ty jestes policja w biurze szukajacie podobno szef w szpitalu”.
Ano właśnie. Wyrzucam telefon, pęd wiatru wyrywa mi go z palców w końcowej fazie rzutu.
Potem kilka razy ocieram się o lakier powolutku sunących blaszanek. Urywam ramieniem dwa czy trzy lusterka. Z dość niejasnych przyczyn skręcam na boczną drogę. Próbuję właśnie wygrzebać z kieszeni paczkę fajek, gdy Śmierć wyskakuje nagle z krzaków i kiwa na mnie palcem. „Pozwól no tu na moment” – mówi.
Na przemian tracę i odzyskuję przytomność. Nawet jeśli coś we mnie się bało, to chyba właśnie przestało. Zaczynam trochę kaszleć, nie mogę odpluć coraz większej porcji krwi w ustach. Poruszam głową – toczy się po asfalcie jakoś tak miękko, chlupiąco. W chwilach otrzeźwienia widzę już tylko połowę nieboskłonu. Jedno oko chyba zapadło mi się w głąb czaszki.
To wszystko jest w gruncie rzeczy śmieszne.
I może trochę smutne.
Ale czy to w ogóle
cokolwiek
Znaczy
Jedno
Życie
Mniej
Bo to było tak:
Najpierw jednego z nich wybroniłem. Bez większego wysiłku, drobna sprawa, dragi w samochodzie. Wcześniej siedział za pobicie, byłaby recydywa, ale oskarżenie zlało sprawę. W końcu to nie był żaden Al Capone, zwykły dresik. Wyszło, że prochy podrzuciła mu zła czarownica… a może gremliny? Doprawdy nie wiem, wysoki sądzie. Hop, siup, i do kasy.
A potem odebrałem bardzo miły telefon. Dziękuję panu bardzo, panie mecenasie, świetna robota, jesteśmy naprawdę wdzięczni. Prawie mu się roześmiałem w słuchawkę. „Don docenia to, co dla niego robisz” ? Parodia. Potem przysłali zaproszenie na jakąś galę. Przez cały dzień dłubałem nim w zębach, aż się całkiem pogięło.
Kuba pyta: ty w ogóle wiesz, kim oni są?
E tam.
Trochę później zaczynam kojarzyć – to samo nazwisko. Synek wozi browna pod siedzeniem, tatuś już się nie rozdrabnia, idzie na bogato. Pół prokuratury jeździ autami za jego pieniądze. Nieruchomości, grunty, pranie kasy. Czasem jakaś bomba dla kolorytu. Czasem ktoś idzie do rzeki. No i dobrze, nie moja sprawa.
Zadzwonili znowu. Motorek jest do sprzedania, pan chyba jest dwukołowy, prawda? Padają parametry, zgadzam się właściwie odruchowo i zaraz zostaję właścicielem ponad tysiąca centymetrów sześciennych silnika, wraz z obudowującym je statkiem kosmicznym. Płacę jak za dziecięcy rowerek.
Blondynce się nie podoba. „Chcesz, matołku, naszego syna osierocić jeszcze przez Gwiazdką?”. Za to Ruda jest zachwycona, zasuwamy sobie po nocy i patrzymy, jak przed owiewką zagina się czasoprzestrzeń.
Sprawa nowa – są poważne zarzuty, jest nawet trupek. Młody wałęsa się gdzieś po okolicach kręgu podejrzanych, w środku inni ludzie związani – tak twierdzi Kuba - z Tatusiem. Dzwonią z samego rana – nie podjąłby się pan obrony? Czas na krótki wykład z pogranicza prawa i mikroekonomii. Chcecie zatrudnić naszą kancelarię, to proszę na maila. Najlepiej do szefa. Ale bardzo wątpię, sprawa troszkę za śliska.
Grzeczniutko dziękują za pouczenie. Cicho przez kilka dni. Potem znowu telefon – zapisałem sobie ich numer jako „Cosa Nostra” i bardzo mnie to śmieszy.
„Tak się zastanawiałem właśnie – ten pan prokurator Iks to ponoć lubi wypić? A, niepijący jest? A kochankę ma? Czy kochanka może, hehe? Oj, tak tylko sobie gadamy. Bo słyszałem też, że trochę koksuje…”.
I jakoś już poszło. Najpierw tu i tam jakaś plotka, jakieś wieści branżowe. Potem zaczęło się kserowanie akt. Ten i ów był winny przysługę, masę rzeczy się można dowiedzieć. Czasem trzeba temu czy innemu wręczyć kopertę. Tatuś pokrywa z nawiązką.
Szybko dowiaduję się, że szef o wszystkim wie. Daje znać, że będzie patrzył przez palce. Sam czasem pomaga. Acha, to stąd ta żaglówka się wzięła…
Dzwonią coraz częściej. „Bardzo dziękuję, przesyłka dotarła. A tak swoją drogą – znajomek mi dziś wspomniał, że jest mieszkanko do kupienia. Z ogródkiem. Sauna i takie klimaty. Tylko koniecznie komuś uczciwemu chce sprzedać, i bez ogłoszenia – zdzierają te agencje, sam pan wie”.
Teraz już Blondynka zaczyna węszyć, głupia przecież nie jest. Uśmiecham się tylko i wskazuję na jacuzzi – chyba w końcu mi się należy, nie? No, co? Chyba wiesz, że jestem zajebisty.
„Żebyś mi się tylko w jakieś lewe interesy nie wpakował”.
Ja?
JA???
„Tata, pójdziemy na gokarty?”
A nie wolisz mieć swojego gokarta?
Jesteśmy bardzo szczęśliwi.
Jeszcze po raz ostatni chcę otworzyć oczy – oko? – i spojrzeć na gwiazdy. Próbuję z całych sił, ale nie mogę. Ciszę przegania natarczywe buczenie w uszach. No ale jak to tak? Już nigdy nie zobaczę rozgwieżdżonego nieba? Chrzanić to! Skupiam się, mobilizuję, i w końcu się udaje. Ale nie widzę gwiazd. Widzę coś wielkiego i kosmatego, ciemnego i zwalistego. Dopiero teraz czuję intensywny smród. W ciemności błyszczą dwa jasne punkt – oczy? Coś powoli, powolutku pochyla się nade mną i – widzę to kątem oka – chwyta w szczęki fragment mojego jelita. O, rany… Dobra, nie tędy droga. Zamykam oczy i umieram już bez dalszej zwłoki.
Przychodzi świt i budzę się trochę niechętnie. Jest mi tak ciepło i przyjemnie… Naprawdę nie chce mi się wstawać. Może jeszcze pięć minut? Zagrzebię się tylko trochę głębiej w kołderkę…
Nie! Zaraz! Przecież ja leżę na poboczu, połamany chyba w dwudziestu miejscach i z flakami na wierzchu!
No to jak w końcu jest???
Z trudem, ale w sumie nie takim znowu wielkim, rozklejam powieki i niemal odruchowo wstaję na nogi. Strasznie mnie łamie w kościach, plecy, noga, bark – wszystko zlało się w jeden krwawy, bolesny węzeł. Ale stoję, choć nie powinienem.
Widzę samochód – to nie świt mnie obudził, tylko odgłos silnika. W półmroku dostrzegam (czy aby nie zbyt wyraźnie?) twarz kierowcy. Jest biała jak twaróg – oczy wytrzeszczone, usta rozwarte. No, ja myślę… A potem, zamiast nieść mi pierwszą pomoc, gość wrzuca bieg i oddala się pędem. No co za czasy!
Chyba jeszcze do końca nie wytrzeźwiałem.
Ale, najwyraźniej, nie wszystek też umarłem.
Motor pogięło strasznie, rozerwało na dwie części. Leży sobie, biedaczek, na wpół przewieszony nad zmasakrowaną barierką.
Ryzykuję spojrzenie w dół… Nie widzę, jak zakładałem, pulsującej masy śliskich wnętrzności. Fakt, pod rozerwaną kurtką i koszulą jest bardzo czerwono i bardzo mokro, ale ani śladu flaków. Musiało mi się wydawać. Podnoszę ręce do twarzy, a moje ręce są…
...
…
(świat na sekundę stał się wielokropkiem)
…
…
… bardzo włochate. Niedaleko sterczy ku górze lusterko mojego kawasaki – zerkam.
W sumie nie jest źle (panika? Proszę bardzo!).
Mam dużo włosów.
Wysklepione czoło.
Dwa spore, wygięte kły wypychają mi obrzękniętą wargę i celują prosto przede mnie.
I jeszcze ryj.
No, tak – jak to by wyglądało bez ryja?
Rzucam się zarośla i biegnę przed siebie przez wilgotny, ciemny las. Bardzo chcę się obudzić. Albo umrzeć, bez różnicy.
Mija dłuższa chwila nim zdaję sobie sprawę, z jaką prędkością biegnę.
Ból zniknął.
Zaczynam pochrząkiwać i brzmi to, muszę powiedzieć, całkiem nieźle.
Hamburger pachnie cudownie. Nigdy nie sądziłem, że kawałek spieczonego na wiór kotleta, uwieziony w plastikowej bułce, może wydzielać tak niebiańskie wonie. W brzuchu mi burczy, zmuszam się, żeby oderwać kanapkę od ryja i wpakować ją do otworu poniżej. Dobrze, że to nie wieprzmak… jakoś tak głupio by wyszło.
Chłopak dygoce jak w gorączce, plecami wpiera się w bok samochodu. Dziewczyna balansuje na granicy omdlenia, kołysze się, podpiera o bagażnik.
- Chrum! – uspokajam ich – Chrum-chrum, chrrrrum. Chrum?
Nie zrozumieli. Chyba nadal strasznie się boją. Cóz, trzeba było jeść w restauracji, a nie na postoju. Sięgam po frytki – to dopiero niebo w gębie.
Dziewczyna w końcu mdleje. Dobrze, bo aż żal było patrzeć. Osuwa się po zderzaku i nieruchomieje. Chłopak chyba się waha – zostawić ją i uciekać, czy nie? Nie chcę ich już dłużej stresować, pakuję do kieszeni jeszcze jednego na drogę i odwracam się, chcę wrócić do lasu. Las jest piękny i dobry.
Ale w tym momencie napada mnie niezwykłe uczucie – aż mi się serce ściska. Locha w niebezpieczeństwie! Krzyczy mi jakiś głos pod sklepieniem czaszki. Warchlak w niebezpieczeństwie! Nieprzyjaciele są w barłogu! Trzeba biec!
Biec? A po co? Odwracam się do moich biedaczków.
- Chrum? – wskazuję na samochód.
To chyba chłopak zrozumiał. Całe jego ciało jest w tym momencie pantomimą pod tytułem „Bierz co chcesz, rób co chcesz – tylko nas nie zjadaj!”.
Ruszam z piskiem opon, zostawiam ich w tyle. Wokół mgła, dzień jak na marzec całkiem ciepły. Racicą dociskam pedał gazu do końca. Policja dopada mnie dwa razy i dwa razy mnie gubi – autko jest słabe, ale szarżuję z pełną prędkością, co chwilę skręcam do lasu. Tutaj zaraz im znikam, w lesie znalezienie kierunku do betka.
„Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy…”
To jednak nie motor – gdy docieram do domu zapada już ciemność. Od razu czuję, że coś jest nie tak. Wpadam do budynku, kieruję się do drzwi. Są zamknięte, ale prawie tego nie zauważam – jednym szarpnięciem wywalam do środka zamek, zasuwkę i kawał framugi.
Moja locha siedzi na środku pokoju, płacze. W jednej ręce telefon, w drugiej zwitek papieru toaletowego – właśnie ocierała sobie krew spod nosa. Wygląda bardzo źle, lewa część twarzy opuchnięta, zsiniała. Słyszy huk, podnosi oczy, widzi mnie, zachłystuje się, zaczyna krztusić. Świetnie, po prostu świetnie! Muszę jej dać znać, że to ja.
- Chrum!
No, tak. Kurwa.
Ale ona chyba już wie. Widzi pomarańczowo-czarną kurtkę, w końcu sama mi ją kupiła. Oczywiście nie wierzy w to, co widzi, ale już wie.
Robię kilka kroków w stronę pokoju warchlaka. Pusty. Wracam, chrumkam pytająco, wskazując łapą, nerwowo poruszam tabakierą…
- Zabrali go – mówi moja locha – Przyszli kilka godzin temu. Pytali, gdzie jesteś. Nie wiedziałam… Nie mogłam powiedzieć. Zabrali go. Powiedzieli, że masz ich znaleźć, że wiesz, jak i gdzie. A jak nie, to masz dzwonić do jakiegoś Siwego. Że masz się z nimi spotkać i oddać jakieś dokumenty…
A, no tak. Nie wspomniałem o tym. Plan był taki, żeby ich wsypać policji. Mieliśmy już domy, samochody, pełne konta, a ich prośby robiły się coraz bardziej ryzykowne. Nikt by nam naszych dóbr nie zarekwirował – z naszymi księgowymi??? Wolne żarty. Koronną porcję dokumentacji miał szef – uparł się, aby je przechowywać zanim nie zbierzemy wszystkiego. No i teraz jest ponoć w szpitalu. Ajajaj… A oni mają mojego warchlaka.
- Masz czas do północy – mówi dalej locha - Wtedy nam go oddadzą. A jak nie, to… Chciałam dzwonić na policję, ale boję się.
Podchodzę, pochylam się nad nią. Zaczyna się trząść jeszcze bardziej. Gdy próbuję jej dotknąć, uchyla się.
- Co ci się stało? – pyta zduszonym głosem – Rany… ty masz… kły! Zawsze byłeś świnią, ale to…
Oboje wybuchamy śmiechem – ona ochrypłym od płaczu, ja moim chrum-chrum-chrum.
O, rany…
- Oddasz im te dokumenty? – pyta, poważniejąc.
Kręcę głową i klepię się po kieszeniach, rozglądam. Zrozumiała – nie wiem, gdzie są.
- Pójdziesz po naszego synka?
Kiwam głową.
- A oni?
W odpowiedzi przesuwam palcem po gardle i wyszczerzam żeby. Ona też.
- Przywieź go. A im skop dupy.
Ale się wszystko dziwnie poukładało…
Nigdy nie lubiłem sąsiada z góry. Jakoś nie miałem dotąd okazji wykopać mu drzwi i nałożyć po mordzie. Jego mina i kluczyki do ferrari są dla mnie wspaniałą nagrodą.
Drzwi do mieszkania Siwego nie stawiają większego oporu, niż poprzednie. Siwy jest czujny jak zwykle – wypada z kuchni, w rękach ma pistolet. Chwytam jego rękę i łamię ją. Strzelam go z byka-dzika w brzuch, Siwy ląduje pod przeciwległą ścianą. Przyciskam go do niej racicą, rozglądam się. Jest! Zanurzam palec szklance i smaruję na brudnym tynku sąsiedniej ściany wielkie, wyraźne GDZIE?
Siwy patrzy, ale nic nie mówi. Pomagam mu, druga ręka pęka z trzaskiem. Siwy wyje, a ja łapię go za nogę, znaczącym ruchem ryja wskazuję napis.
- Chrum?
A on nadal nic. No tak! Przecież on mi kurtki nie kupował. Nie ma pojęcia, czym lub kim jestem.
Puszczam na chwilę nogę i bazgrzę pod spodem DZIECKO?
O, teraz zakapował!
- W starym magazynie! – wrzeszczy Siwy prosto w paszczę potwora, który się nad nim nachyla – Tam, gdzie wtedy wymienialiśmy kasę! Nad jeziorem! Czym ty...
Zabijam go szybko i zbiegam na dół. Na podwórku blokowe chłopaki wielkimi oczami oglądają moje nowe ferrari. Gdy mnie widzą, pryskają na wszystkie strony, szeleszcząc ortalionem.
Nie zwalniam nawet minimalnie, taranuję szlaban z prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, drewniana belka nie stawia żadnego oporu. W reflektorach miga mi sylwetka któregoś z goryli Tatusia – plask, mlask, drań rozbił mi szybę i poturlał się po dachu. Teraz już muszę wyhamować, ale widząc kolejnego bandziora na tle nieotynkowanej ściany, postanawiam wytracić prędkość na nim i na rzeczonej ścianie. Poduszka powietrzna odpala się, wyskakuje i od razu flaczeje, nabijając się na moje kły. Opuszczam pojazd. Trochę go szkoda…
Wokół już ruch, zamieszanie, ktoś krzyczy. Reflektory już nie oświetlają sceny, ale ja widzę wszystko bez trudu. O, oto i Synek! Wypada zza rogu, w dłoni trzyma gnata. Dostrzega pędzący na niego niewyraźny kształt, a po sekundzie kształt wbija mu w brzuch dwa całkiem spore kły i patroszy go jak rybę. Teraz kształt ma już broń i jest bardzo, bardzo zły.
Gdzie może być centrum dowodzenia tą wyrafinowaną operacją? Pewnie w największym baraku – fakt, spod koślawych drzwi sączy się światło. W środku usłyszano już raban, i zaraz wysączają się na zewnątrz uzbrojone byczki. Strzelam do byczków jak do kaczek. Po chwili wchodzę do pomieszczenia, przestępując wijące się ciała.
No i są, stoją sobie jak te głąby, obaj w tych super-drogich i mega-brzydkich garniturkach. Tatuś i jego przydupas – idę o zakład, że szef nazywa go „consigliore”. Chyba właśnie pili wódę, stolik zastawiony butelkami i słoikami pełnymi ogórków. Czyżbym przeszkodził w posiłku? Nie marnując czasu rzucam w „consigliore” pistoletem, ciężki metal rozbija mu czoło i leci dalej, w ciemność. Jeszcze zanim wali o ścianę, ja już łapię Tatusia za klapy i podnoszę go całkiem wysoko.
- Gdzie dziecko? Gdzie mój syn!? – ryczę, i zaraz sam się dziwię: zabrzmiało to nieco chrumcząco, ale dało się zrozumieć.
Tatusiowi nie trzeba długo tłumaczyć sytuacji. Ma dookoła trupy, przed sobą parę pięknych kłów…
- W bagażniku! Czarne audi! Za magazynem! – melduje posłusznie, po czym pada sakramentalne – Czym ty… ty jesteś…
Przychodzi mi do głowy dziwny pomysł, by odgryźć mu twarz. I w sumie udaje mi się to.
Świński numer.
Wychodzę, szukam wzrokiem czarnej audicy. Ruszam w jej kierunku, gdy pada strzał. Pocisk wchodzi mi pod prawą łopatkę i jakoś dziwnie powoli toruje sobie drogę pomiędzy moimi rozrośniętymi żebrami. Ból jest paraliżujący. Jeśli myślałem wcześniej, że przemiana uczyniła mnie niezniszczalnym, to już tak nie myślę. Nogi się pode mną uginają i padam na kolana. Odwracam głowę i łowię jeszcze kątem oka błysk wystrzału. Pocisk chybia. Pod ścianą widzę przerażonego chłopaczka – ręce mu się trzęsą, lufa lata na wszystkie strony. Strzela znowu, znów chybia. Ale w końcu przecież się uspokoi i przyceluje. Wstaję i ruszam w jego stronę. Biec już nie mogę. Przechodzę pół drogi, gdy gówniarz w końcu trafia i rozwala mi ramię, kawał włochatego mięsa odlatuje w mrok. Jeeezu, jak boli! Wraz z bólem przychodzi wściekłość, ruszam szybciej. Dopadam go, i z bliska dostaję jeszcze raz, w bok. Ryczę i rozrywam człowieka na pół.
Niedobrze. Krew chlusta ze mnie jak z fontanny. Zaraz jednak jej ciśnienie się zmniejsza, rany niespodziewanie przestają boleć i zaczynają swędzieć. A, więc to tak! Dobrze… nadal jestem w złym stanie, ale chyba nie umrę. Opanowując zawroty głowy ruszam w stronę audi i wyciągam małego z bagażnika.
Jest tak zmęczony i przerażony, że nawet nie otwiera oczu. Wyciąga po prostu ręce i obejmuje mnie z szyję, po czym szepcze „tato, tato, zabierz mnie do domu”. Jak mnie poznał? Ja sam siebie nie poznaję…
Jedziemy sobie powolutku wygodną, klimatyzowaną furą. Warchlak śpi na siedzeniu obok, a ja prowadzę, z rozkoszą rozsmarowując moją ciemną, cuchnącą krew po skórzanej tapicerce. Chcę go odwieźć do domu. Nigdy mi na nim jakoś specjalnie nie zależało, ale… A, co tam. I tak nie jest już częścią mojego życia.
I tak sobie rozmyślałem, gdy nagle wokół zrobiło się biało, a potem głośno i sycząco. Tak… regeneracja regeneracją, a upływ krwi – upływem. No i koniec. Walimy w drzewo.
Z omdlenia cuci mnie nagle jakiś wielki bydlak. Stoi niby na dwóch nogach, ale poza tym słabo przypomina ludzką istotę. Szczeciniasty jest strasznie, przygarbiony. Ciężką głowę trzyma nisko pochyloną, patrząc na mnie spod masywnego czoła. Pośrodku twarzy wyrasta mu wydłużony, ruchliwy ryj, flankowany przez parę kłów. Efektu groteski dopełniają zaś okulary w powyginanych oprawkach, które właśnie poprawia ruchem łapy o wielkich, zrogowaciałych pazurach.
- Leż tu spokojnie – mówi, lekko tylko pochrumkując pomiędzy słowami. Kładzie mnie na wilgotnej trawie jak szmacianą lalkę - Sprawdzę, czy warchlakowi nic nie jest.
No więc leżę sobie, gapię się w gwiazdy.
- Jest cały – dzik-okularnik pojawia się znowu – Kazałem mu zostać w aucie. Widziałem, jak cię postrzelili. Gnałem za samochodem, żeby cię ostrzec, ale żeś tak zasuwał… No, i jak tam? Lepiej trochę? Musisz dać ciału czas na regenerację. Jesteś teraz silny i wytrzymały, ale składniki pozostały te same: tkanki, kości, cała reszta. Krew, której upływ powinno się tamować.
Usiadł koło mnie i też zapatrzył się w nocne niebo.
- Chyba należą ci się przeprosiny – rzecze w końcu – To wszystko trochę moja wina. Widzisz… niektórzy z nas zachowali sporo człowieczeństwa. Chodzą, mówią, jedzą jak ludzie. Ale inni już całkiem… chrum… zdziczeli. Stanęli na czterech nogach, zaczęli ryć w ziemi. Jedzą glizdy i inne takie. I tej nocy to ja miałem ich pilnować, ale jeden odyniec się wyrwał na giganta… No i akurat na ciebie trafiło. Był, widać, najedzony, nie zażarł cię tylko nadgryzł lekko. Jego ślina zmieszała się z twoją krwią i dalej już poszło.
- Rrrany – chrumkam – A więc… to… nie… sen? Nie… chrum… naćpałem… się?
- No. Nie.
Milczymy chwilę. Czuję się już lepiej, ale nadal nie bardzo mogę podnieść się z ziemi.
- Co… chrum… teraz?
- Najpierw podwieziemy twojego warchlaka do najbliższego szpitala czy komisariatu. Tam go zostawimy, nikt już więcej nie powinien cię widzieć. Na szczęście ci, co widzieli, już nie żyją. No, poza twoją żoną, ale ona była w szoku, pewnie to wyprze albo zwyczajnie uzna, że miała majaki…
- Dużo wiesz – zauważam.
- A tak. Tropię cię od rana. Po jakimś czasie zaczynamy się nawzajem wyczuwać. Tyle, że wciąż nie mogłem cię dopaść i ostrzec.
- Czym my… jesteśmy?
- Dzikołakami, oczywiście – odpowiada bez zawahania – Elitarnymi wojami Zielonego Zwierzowida. Walczymy z siłami Ciemności, i takie tam…
- Acha – chrumkam w odpowiedzi.
Komentarze (10):
czy Edward skrzyłby się, gdyby był metroseksulanym wieprzem?
to moja mina po przeczytaniu.
wtf?
Co to jest: ma rogi, kopyta i się kurczy?